30 kwietnia, 2019

Bajka kocia odnaleziona w fotelu (Kocie bajki 2.)


Wszystkiemu była winna wróżka Niu. Namieszała w głowie albo raczej w nogach- fotelowi w kwiatki. Był dotąd całkiem spokojny. Innym mieszkańcom pokoju kazał mówić do siebie Foróż, tak z francuska, żeby było elegancko i dystyngowanie, ale to było jego jedyne szaleństwo.

Niu znalazła go w małej pracowni mistrza Tapi. Zachwyciły ją od razu opływowe linie, niewysokie nóżki, ale przede wszystkim delikatne kwiatki, które wygodnie rozsiadły się na powierzchni tkaniny. Wiedziała, gdzie będzie pasował najlepiej. Mistrz Tapi dostarczył fotel jeszcze tego samego dnia i ustawił we wskazanym pokoju. A był to pokój skarbów wróżki Niu.

Stale coś niezwykłego się tam działo. A to motyle przylatywały po kolory, a to pszczoły szukały sposobów, by uczynić miód diamentowo-bursztynowym, to znów niezapominajki wpadały z chichotem po błękit, który pod koniec lata tracił moc lub narcyzy po nowe naszyjniki. Zawsze było gwarno, wesoło i kolorowo. 

Wszystko zmieniło się w pewien poniedziałek, kiedy Niu wróciła do domu z kotem swojej znajomej z Ciasteczkowej Wyspy. Malina wyjechała na Archipelag Smaków i dlatego jej Fopa załapał się na turnus wczasowy do Niu. Odtąd nic nie było już takie jak dawniej w tym domu. 

Uwagę kota od razu przyciągnął Foróż. Niepewnie, napięty jak łuk, zaczął przechadzać się obok fotela. Zatrzymywał się, wąchał kwiaty, niespodziewanie odwrócił głowę w bok, wyciągnął łapkę uzbrojoną w całkiem pokaźnie pazurki i drapnął bok fotela z całej siły. Rozległo się –Ooooj!- w wykonaniu fotela i Yyyyy? – w wykonaniu kota.
-Co robisz? Odejdź! Zaciągasz mi nitki!- pokrzykiwał Foróż.
- No wiesz, a któż to rozkłada kolczaste kwiaty na siedzisku? Muszę je zrzucić, bo pora na popołudniową drzemkę. 

Fotel zaczął podskakiwać ze śmiechu. No tak, nie wskakuj tu, pokłujesz się kolcami- szydził z kota. Jednak Fopa postanowił zaryzykować. Wyprężył się i poszybował… zacisnął oczy i pyszczek, by znieść to, co nastąpi… a tu nic, mięciutko, zacisznie, pachnąco… Do końca dnia wylegiwał się na fotelu, jakby co najmniej miał do tego prawo. Fotel zaczął kichać, bo sierść łaskotała bezlitośnie. Poskarżył się więc wróżce Niu i poprosił, by sprawiła kotu inny fotel. Ona zaś w odpowiedzi zawirowała, zaśpiewała coś, wykonała kilka tanecznych figur i po wszystkim. Fotel patrzył zdziwiony, bo nic się nie stało. 

-Poczekaj, aż Fopa zaśnie, wtedy zobaczysz- zaśmiała się Niu i już jej nie było. 

Kot pojawił się o zmierzchu. Zwinął się w kłębek i fotel mógłby przysiąc, że po chwili już chrapał. Nic się nie działo. Jak zwykle futrzak wyciągnął łapy, a pazurkami zaczepił je o kwiatową gałązkę. Wtedy coś zaszumiało, jak nagle włączony odkurzacz. Foróż poczuł, że pęd powietrza wypycha go w górę! Kot stanął na dwóch łapkach i przechylając się na boki, jak akrobata, sterował lotem. Lotem? Jakim lotem, do stu uszaków pluszowych! Fotel był w szoku.
Nagle skręcili gwałtownie w jakieś zarośla. Między kępami traw coś się poruszyło. Kot rozpoczął pogoń. Na odrzutowym fotelu, oczywiście. Po chwili zawrócili gwałtownie i zagrodzili drogę uciekinierce- małej myszce. O nie! Nie będzie tu mowy o zjadaniu kogokolwiek. To szczęśliwa bajka:) Fopa zagrał myszy na nosie, odtańczył kaczuszki i zaintonował: 
-Malutka mycha, przed kotem czmycha!

I znów zagrał na nosie. Mysz wywiesiła kieszonkową, białą flagę i zasmucona przegraną poczłapała do norki. 

Wieczorem wróciła Niu. –Podobało się? – krzyknęła nie wiadomo do kogo. –Nie podobało… odkrzyknął fotel. Cały bok mam upaprany trawą. –Co takiego? Zdziwiła się wróżka. -Skąd trawa w domu. –W domu? To przez te dzikie podróże ze śpiącym kotem! –Coś wymyślasz, Foróż! Zaczarowałam tylko kota! 

Mimo zapewnień wróżki, szalone podróże w marzeniach sennych kota trwały w najlepsze. A to ścigali się z żabą, która oczywiście była druga na mecie i zasłużyła na kocią pieśń zwycięstwa: 
-Żabka za kotem daleko, rech-rech!- Znowu przegrała, ależ to pech! 

To znowu pokonali tor przeszkód z Reksem i po przybyciu na metę odśpiewali mu chórem: 
-Reks, jak wygrać, kombinuje, ale na mecie kot triumfuje! 

Zdarzało się, że szybowali w obłokach w ślad za jaskółkami i oczywiście zawsze ich kółka były najwyższe i najdoskonalsze, a kotek rapował: 
-Hej jaskółka! Słabe kręcisz kółka! 

Trzeba przyznać, że po kilku szalonych wyścigach Foróż już tak nie protestował. Nawet dało się zauważyć, że niecierpliwie czeka na kocie, senne podróże po zwycięstwo.

Nic jednak nie trwa wiecznie. Niespodziewanie, wcześniej wróciła wróżka. Bez słowa wzięła kota na kolana, lekko machnęła ręką i pazurki zwierzaka skróciły się tak, żeby nie mógł już wczepiać ich w fotel i zabierać go na wyprawy. Potem surowo stwierdziła: -wszyscy się skarżą, że im dokuczacie, że Fopa jest niemiły i naśmiewa się z nich. -Koniec z tym! 

-Jak to? -wyjąkał Foróż. -To oni naprawdę się z nami ścigali? Myślałem, że to hologramy! 
-Oj Foróż, jak Ty nic nie rozumiesz… -westchnęła wróżka Niu. -Od jutra zaczynasz naukę w mojej szkole. Kot zachichotał, a wróżka dodała: -I ty, kocie-też! 
-Miauuuuuuuu!!!


27 kwietnia, 2019

Bajka odnaleziona w pudelku z farbami (Pasjonackie bajki 2.)



-No wreszcie. Odetchnęła pani Paleta. 
-Już myślałam, że Ręka całkiem zapomniała o swoich obowiązkach. Leni się jak Dyzio na łące. Coś tam pisze, coś tam wywija, a za pędzel to nie chwyci wcale.
Wspomniany Pędzel syknął: - Przestań, nie widzisz, że Fioletowa cała w nerwach? 
–No teraz to widzę! –Co się stało kochaniutka? Wyschłaś, czy coś? Ale Fioletowa farbka rozszlochała się na dobre. Ametystowe łzy kapały jak roztopione lody w upał. Na pomoc ruszyła przebojowa Czerwona. Przyturlała się do brzegu pudełka i podała kuzynce niedużą gąbeczkę do otarcia łez. Fiola zerknęła z wdzięcznością i wyjąkała, że już od trzech obrazów jest bezrobotna. Ręka tylko Zielony i Zielony… Czasem Niebieski albo Szary. O niej, o uroczej Fioli nie pamięta w ogóle. Może jej nie lubi po prostu. Wszystkie farbki zaczęły się przekrzykiwać, zaprzeczając i wtedy wkroczył Czarny. Od czasu, gdy obejrzał film o jakichś pingwinach, bez przerwy coś planował i rządził wszystkimi. Nawet Sztalugi zaczynał rozstawiać po kątach, ale raz porządnie szczypnęły go zawiasami i dał im spokój. 

Teraz też miał plan. Szybko wydał krótkie rozkazy. Po chwili farbki zaczęły się wiercić w pudełku, jakby tańczyły twista na parkiecie. Błyskawicznie wyturlały się z przegródek i po kablu od lampki zjechały jak po strażackiej rurze za komodę. Obok dzbanka z pędzlami i pani Palety została tylko Fiola i jej kuzyni: Błękitek z Szarym. Z boku stała też jak zawsze obowiązkowo pani BBF, czyli Butla Białej Farby. Bez niej ręka niczego by nie stworzyła. Nigdy. Teraz też zaczęła właśnie od niej. Zatrzymała się nad pudełkiem, podniosła pokrywkę, nawet sięgnęła za komodę, ale niespodziewanie machnęła, jakby chciała przepędzić natrętną muchę, zawisła bez ruchu, a potem… chwyciła Fiolę i się zaczęło. Śmigała w prawo, w lewo, w górę w dół i na ukos, czasem sięgała po Szarka, nawet i Błękitek ruszył w tany po blejtramie. Pani BBF co chwila pędziła na spotkanie z Paletą. Nie minęło nawet wiele czasu i przed oczami wyglądających zza komody farbek ukazało się dziwaczne miasto, takie jakieś odbijające się w krzywym lustrze.


Całkiem, całkiem… Wycedził Czarny. Nie chciał urazić Fioli, ma się rozumieć. Wtedy z kryjówki wystrzelili jak z procy Turkus, Limonka i Stalowy. Zanim dowódca Czarny zdążył zrobić cokolwiek, ręka jak kosmiczny prom wystartowała z odzyskanymi kolorami w górę. Obraz rozpromienił się, zaczął połyskiwać wesoło i soczyście. Fioli to pasowało, bo Limonka to jej kumpela od zawsze, a Turkus... a Turkus to całkiem inna historia:)





I nagle… Czarny jak komandos, bez ceregieli wspiął się po gałkach od komody na samą górę i stanął na baczność przy pani BBF. Ręka była zdziwiona. Nawet Pędzel odłożyła, chwyciła szefa wszystkich farb i zaczęła go przymierzać do różnych części obrazu. Kolory zgrzytały ze złości zakrętkami. –No nie! Zaraz nas zamaluje! Ale nie stało się nic takiego:) Ręka powiesiła obraz na ścianie i postawiła na sztalugach drugi blejtram. Bez trudu wyczarowała to samo miasto, ale zatopione w nocnych ciemnościach. Wszystko tu połyskiwało, błyszczało, a gdzieniegdzie lśniły radośnie iskierki soczystych, rozświetlających noc kolorów. 
-No, czadowo mi znów wyszło! Z dumą ocenił Czarny. Po prostu jestem artystą. No i rękę mam nie najgorszą do pomocy…

14 kwietnia, 2019

Bajka kociego odkrywcy (Kocie bajki 1.)







Było zupełnie cicho i szaro-buro. Zabawa stała w kącie jak porzucona miotła. Radosne kocie podskoki ustawiły się równiutko przy drzwiach i na wszystkie nogi nałożyły na wszelki wypadek kalosze, traperki, trampki, espadryle no i sandały, na klapki zabrakło miejsca. Można by wprawdzie…

Stop. Ta bajka nie o tym. 

No więc, obok drzwi stanął niespodziewanie Odkrywca. Coś go tu przyciągnęło i na pewno nie były to porozrzucane buty. Mógłby przysiąc, że dotknął go jakiś błękitny rozbłysk. Nie wiedział jednak, gdzie zacumować wzrok. Opływał spojrzeniem wierzch szafki na buty i lustro, a tam nic. Schylił się nawet i pozaglądał do wnętrza przepadzistych szuflad. Nic i nic. Gdy podnosił głowę, niespodziewanie zaczepił wzrokiem o dziurkę od klucza mieszkającą w starych, wejściowych drzwiach. To ona wysyłała te błyski. –W porządku- pomyślał Odkrywca. Do dzieła! Nasunął na oko filtr z kamerą najnowszej generacji, nastroszył futro i spojrzał. 

W tej samej chwili porwało go tornado zdarzeń. Zawisł w błękitnym powietrzu wirującym wolno. Obok niego galopowały w przestworzach- KROWY. Niektóre płynęły w przezroczystych bąblach, inne przelatywały ze świstem, jakby je ktoś wystrzelił z procy. Były też takie, które żeglowały na szklistych chmurkach, a niektóre dosiadły nawet małych meteorytów i próbowały używać ich jak kajaków. 

Cóż to za odlot, jeszcze nie jesień, a i krowy raczej nie odlatują gdzieś sobie w ogóle. Chyba. Odkrywca pomyślał, że sprawdzi u źródła, bo na wsi nie był od lat i myszy już nie łowi. Rozejrzał się, którą podróżniczkę by wybrać do wywiadu. Małą w białe łaty czy wielką, białą w czarne, a może tę rudą, rogatą trochę przesadnie. Gdy tak patrzył w krąg, oniemiał, bo jego drzwi i dziwna dziurka od klucza ulotniły się jak para wodna w mroźny dzień. W tej samej chwili przygalopowała Chwila Konieczna z plecakiem niezbędnych gadżetów. Odkrywca szybko wybrał co trzeba. Uruchomił maskujący kombinezon powleczony kasztanową sierścią w łaty i popłynął za krowami. 

Niebawem zaczęła rosnąć przed podróżnikami wielka, zielona ni to wyspa, ni planeta. Takie nie wiadomo co, po prostu. Niespodziewanie świat wyhamował. Nad Odkrywcą zmaterializował się spadochron, więc wylądował miękko na rozległej, kwietnej łące. 

Wszędzie pośród wielkich kęp trawy wylegiwały się krasule. Wesoło rozprawiały o czymś, zaśmiewały się w głos, aż rogi się trzęsły. Co chwila któraś stukała kopytem w ziemię i wtedy pojawiało się źródło krystalicznej wody. Gdy zrobiło się zbyt słonecznie, z traw wyrastały parasole olbrzymich łopianów i kołysząc się na wietrze, chłodziły zrelaksowane krowy i krówki, żeby się jeszcze bardziej wyluzowały. 

Odkrywca chciał sklecić jakieś sensowne pytanie, ale wyjąkał tylko: - ale jak…, skąd… miaaaaau! Zanim jego myśl ubrała się w słowa, wesoły cielaczek wskazał ogonem wzniesienie, na którym widoczny był jakiś dziwny pomnik albo figura. Odkrywca skierował się ku wzniesieniu, a mijane, szczęśliwe krowy witały go serdecznie, tak jakby znali się od lat.

Na wzgórzu stał sklecony z pierza i puchu dziwny niby-posąg. Wokół przepływały łaciate. Układały z kwiatów i trawy napis: Dobroczyńcy- wdzięczne na wieki KROWY. 

Na wieki... No tak, pomyślał Odkrywca, to o mleku można zapomnieć. Ale kakao trochę żal. Krowy przestały się nagle uśmiechać, zupełnie jakby słyszały jego myśli. 

W niezręcznej ciszy falował tylko szum pierzastego monumentu, dumnie spoglądającego z góry na setki swoich uszczęśliwionych poddanych. Odkrywca zdjął kapelusz i polizał łapkę. Potem zadzwonił telefon. - Tak, to ja! No mówię, że ja - Kocurka!

12 kwietnia, 2019

Bajka muzycznej szafy (Natchnione bajki 1.)




Słyszała to dobrze. Rozmawiali już o tym nieraz. Najbardziej przeszkadzało im skrzypienie. Nawet oliwili zawiasy, ale pozostawały po tym oliwieniu tylko zacieki, a melodia zostawała. Nic nie rozumieli! Przecież ONA do nich mówiła, czasem krzyczała… i nic. Po prostu głusi jak pnie. Oczywiście, nadeszło w końcu to słynne: I nagle… Stało się. Pewnego dnia została sprzedana. Nie wiedziała, czy się cieszyć, czy martwić. Pewnie kupił mnie ktoś tak wiekowy jak świat! Na pewno. Będzie spał i nawet skrzypienia nie usłyszy. 

A tu, niespodzianka! Ustawiono ją w pokoju pomalowanym we wszystkie z możliwych kolory. W każdym kącie coś się piętrzyło, kłębiło, turlało i podskakiwało. Na środku stała makieta z kolejką elektryczną! Bosko po prostu! Ale najlepsze było to, że kiedy w szafie zamieszkały już te wszystkie piętrzące się skarby i zapanował porządek, do pokoju wpadł jak bomba mały Ktoś! Podszedł do szafy, krzyknął: -Ale czadowa! Cześć! Mogę? I delikatnie chwycił drzwi. Poruszając nimi, komponował najdelikatniejszą, skrzypiącą melodię. Wyraźnie mu się podobało, ba, po prostu był zachwycony! Już bez pytania wszedł do środka i usiadł w kącie. Oparł się o TEN bok… I wszystko zawirowało. Szafa najpierw stała się absolutnie nowoczesna, zawirowała, potrząsnęła grzywą zdobień, włożyła wygodne buty i zawołała. -Trzymaj się! Startujemy! Już nie była szafą ani starą, ani nową. Była kapsułą pędzącą na Archipelagi Szafirowego Jeziora, gdzie, jak wiadomo, mieszkają bajki na raz. 

Cóż to była za wyprawa! Aż się w głowie mąci od wrażeń. I do tego, nie była ostatnią! Czasem razem lecieli w kosmos, czasem jak wóz pancerny wkraczałli do jakiejś gry… No działo się po prostu! 

Wreszcie. Marzyła przecież od lat, że ktoś odnajdzie ukryty w niej klucz do bajek. I całkiem niespodziewanie jej marzenia się spełniły. Ze szczęścia skrzypiała tak głośno, jak nigdy. I nikomu to nie przeszkadzało.

11 kwietnia, 2019

Przeprowadzka zakończona:)


Bajka Tysiąca Zegarów (Czas 15.)


To był jego pokój. Kiedy otwierał oczy, nasłuchiwał, a one szeptały wciąż coś nowego. Tik-tak, tik-tak, tak-tak, tak-tak, czyż-nie, czyż-nie, noo-nie, noo-nie, chodź-tu, chodź-tu, oo-joj, oo-joj, niech-tam, niech-tam stale… Każdy był jak ciepłe słońce, jak popołudniowy spokój w fotelu, jak kołysanie hamaka albo lekki wietrzyk w dłoniach. Ich głosy tworzyły zgodny chór. Rytmiczny. Żaden się nie późnił ani nie pospieszał, to było dziwne. Wystarczyło, że zamieszkały u jakiegoś zegarmistrza, a już melodia się rwała, chór nie brzmiał tak idealnie, czasem wybrzmiewała fałszywa nuta albo nawet dawał się słyszeć piszczący zgrzyt. Jednak nie tu. Tu- nigdy.

Zdarzało się, że któryś zasypiał. Wtedy Czas przenosił go z wielką troską, bardzo delikatnie, jak porcelanową, przezroczystą filiżankę - do wielkiej sypialni zegarów. Gdy przekraczał jej próg, wpadał w otchłań ciszy. Czuł ją. Unosiła się w powietrzu, wsiąkała we włosy i ubranie. Nawet on- Czas- czuł się tu jakoś uroczyście i odświętnie. Bywało, że któryś zegar budził się niespodziewanie i zaczynał żarliwie szeptać swoją melodię: oo-joj, oo-joj, oo-joj, oo-joj… Głos falował jak muślinowa chmurka, płynął w powietrzu, zawisał nad siwą głową Króla, a po chwili rozsnuwał się i znikał. Melodia gasła i znowu otulała wszystko łagodna cisza. 

Najmilsze były te chwile, kiedy przybywał jakiś zegar z kukułką. Na samą myśl Czas się uśmiechał, zdarzało się nawet, że chichotał albo śmiał się serdecznie do łez. Kukułki nie miały sobie równych. Nie przejmowały się niczym. Hałasowały co chwilę, ale zawsze do rytmu. Tak, rytmu nigdy nie gubiły. Darły się jednak całkiem niesubtelnie, żądając owacji. Miały jakieś celebryckie zapędy. Czas nigdy nie przestał się dziwić ich dziwnej pasji. Mimo to, przepadał za nimi tak, jak za pozytywkami, które śpiewały słodko, gdy otworzyło się klapkę zegarka na łańcuszku. Przynajmniej raz dziennie sprawiał sobie radość, otwierając ukryty w kieszonce własnego surduta wypolerowany zegarek. Łagodne: la-li-la-laj—la-li-la-li—la-le-le-laj…. śpiewane do rytmu niestrudzonego mechanizmu zegarka: tak-graj, tak-graj, tak-graj…, czyniło go szczęśliwym. Czas zamykał na moment oczy i płynął do niedużego, drewnianego domu, w którym ta pozytywka mieszkała. I on też. Tak dawno, że bez tej melodii musiałby pomyśleć, że to nie wspomnienia, a zwykłe, sentymentalne imaginacje. 

Każdego dnia Czas wpisuje do Wielkiej Księgi Wszystkiego wciąż nowe zegary i uwiecznia na magicznej pięciolinii ich melodie. Raz tutaj wpisane, istnieją już zawsze. Słowo daję:)

Bajka Bławatkowych Ciasteczek(Ciasteczkowe bajki 4.)




Królowa Jesiennej Wyspy miała przed sobą jeszcze spory kawałek panowania. To nie był czas na przejęcie obowiązków przez Panią Zimę. Jednak stęsknione za sobą siostry umówiły się na spotkanie w jednym z miast. Spacerowały alejkami i wesoło się nagadywały. Zima polecała miejsce na odpoczynek po pracy, a Jesień słuchała z zapartym tchem o Archipelagu Zawsze. Jeszcze tam nie była, ale zmieni to! Z radości machnęła ręką, a liście śpiące w stertach na trawnikach zatańczyły na wietrze. Gałęzie entuzjastycznie wybuchły oklaskami, a Słońce zaciekawione tym zamieszaniem chwyciło za rąbek szarej, chmurowej poduszki, na której spało i… z nieba pokropiło deszczem. Zima otrząsnęła się z chłodnych kropli, które zdążyły zamarznąć na jej sukni i spadały z brzękiem jak diamentowe paciorki. –No, dalej siostrzyczko, zawołała radośnie Jesień, zakręciła się i fale deszczu znów pogłaskały świat. Rozbawiona Zima zrobiła to samo. Jednak jej suknia prószyła delikatnymi falami śnieżynek, które zaczęły się bawić w berka z kroplami deszczu. 

Malina spoglądała przez okno. Padał deszcz ze śniegiem. Świat poszarzał. Jesień i zima nie mogą się chyba zdecydować, która powinna odejść, a która zostać… pomyślała bez entuzjazmu. Nie lubiła zimy. Za późną jesienią też nie przepadała. W ogóle nie lubiła pór roku w ich ekstremalnych wersjach. Najlepsza dla niej była złota jesień, skrząca się bielą zima, malachitowa wiosna i chabrowe lato. 

Tak, chabrowe lato… chabrowe lato… CHABROWE… Tak! Ch-a-b-r-o-w-e! Malina poderwała się ze swojego ulubionego fotela i zawirowała jak pogodowe siostry. 

I wtedy się zaczęło! 

Musi najpierw wybrać foremki! Tak! Kwiatek, serduszko i… , i… , i cukierek! Żeby było słodko. Spojrzała na Księgę, a tak zaszeleściła kartkami. Malina spojrzała. To doskonały wybór, moja droga, pochwaliła niezawodną przyjaciółkę. Przepis na ciasto z gotowanymi żółtkami pozwalał wyczarować kruche ciasteczka lekkie, złociste i wyjątkowo smakowite! Doskonałe, żeby przywołać ze wspomnień lato. Malina uwinęła się z pieczeniem raz, dwa! Wybrała okrągłe, szafirowe talerze i poukładała na nich kręgi złocistych cukierków, serpentyny serduszek i spirale kwiatków. Potem, jak wiadomo, na scenę wkroczył Zielony Pędzel, który wiedział, że jest niezastąpiony, więc trochę marudził, bo uwielbiał, kiedy ktoś mu mówił, że bez niego, ani rusz! Malina, oczywiście, zachęcała go do pracy, mówiąc, że dzisiaj będzie smarował ciastka miętowym lukrem, a to takie odświeżające! Pędzel dał się skusić i po chwili wszystkie ciasteczka lśniły jak szczyty wysokich, zawsze ośnieżonych gór. Malina czekała na tę chwilę. Lekko otworzyła pokrywę prążkowanego, szklanego słoika wypełnionego szafirowymi płatkami, które dostała od pani Bławatkowej. Zaczęła sypać je na jeszcze wilgotny lukier i nie mogła się nadziwić małym cudeńkom, jakie tworzyła. 

Kiedy ostatni ciasteczkowy cukierek dostał bławatkowy kubraczek, Malina pognała do szafy. Odszukała szafirową sukienkę i miętowe korale. Wystroiła się, zaparzyła herbatkę z chabrowymi płatkami i usiadła w fotelu przy oknie. Od bławatkowych ciasteczek bił blask, który dostrzegły siostry Jesień i Zima. Natychmiast zawołały Lato i we trzy stanęły pod oknem Maliny. Słońce zajaśniało ciepłym blaskiem i także wysunęło promień po ciastko. Malina zaprosiła niespodziewanych gości na herbatkę. Chabrowe ciasteczka znikały jak wakacyjne dni kąpiące się w Szafirowym Jeziorze. Zima zdradzała gospodyni, jak dostać się na Archipelag Zawsze, gdzie nieustannie jest piękna pogoda. Malina z wdzięczności zapakowała dla każdego gościa chabrowe ciasteczka na drogę i zaprosiła na kolejne, weekendowe łakocie. Promyczek poprosił o większe pudło ciasteczek, wspominając coś o łakomstwie Słońca… Rozbawił tym towarzystwo, bo Słonko ogłosiło niedawno, że razem z Księżycem rozpoczyna dietę CUD i ma zamiar zrzucić zbędne kilogramy. Mimo wszystko ten podstęp udał się Promykowi, bo otrzymał, oczywiście, największe pudło ciasteczek.

Bajka Rumianych Rogalików (Ciasteczkowe bajki 3.)




Cisza rozsiadła się w każdym kącie. Leżała na fotelach, zwinięta w kłębek turlała się po parapetach i podłodze. Kuchni to pasowało. Spod przymkniętych powiek spoglądała za okno. Drzewa były już spakowane na zimę. Liście jak skarby piętrzyły się w wielkich workach przycupniętych obok wysmukłych pni. Niebo poszarzało, ale Zmierzch nie nadchodził, bo stał za rogiem zajęty rozmową z zachodzącym Słonkiem. Małe Gwiazdki mogły korzystać jeszcze jakiś czas ze swojej niewidzialności, więc rozrabiały, podpływały do szyb kuchennego okna i stroiły nie najgrzeczniejsze miny. Księżyc zupełnie nie reagował na ich szaleństwa. Jak zawsze kontemplował swoją linię i przeglądach się w lustrach szyb. Wydawało mu się oczywiste i normalne, że od każdego z nich powinien otrzymać w darze komplement albo chociaż życzliwe mrugnięcie z aprobatą dla kolejnej zmiany w jego wyglądzie.

Kuchnia też przyglądała się rogalowemu Księżycowi. Westchnęła na myśl o cudownym zapachu drożdżowych rogalików z serem albo domową marmoladą. I lukrem, oczywiście. Stary Kredens chyba umiał czytać w myślach, bo odezwał się nie wiadomo do kogo właściwie: -U mojego dziadka na Mazurach na rogale z lukrem mówili >>szneki z glancem<<, to było takie tajemnicze, ekstra, po prostu! Kuchnia zamrugała światełkami wyciągu: –Muszę przyznać, że potrafisz mnie zawsze zainspirować, Kredensie! –Staram się, zamruczał Kredens i z zachwytem obserwował, jak Kuchnia płynnym ruchem wyciąga stolnicę, makutrę, ustawia Robot i z kolejnych tajemniczych torebek wsypuje do niego składniki. –A niech mnie! Czyżby szneki… - Oczywiście! Radośnie odkrzyknęła Kuchnia i uchyliła okno, przez które do wnętrza wpadła hałastra radosnych Gwiazdek przezroczystych jak złociste lizaki. 

Gwiazdki wiedziały, co robić. Kuchnia uchylała kolejne drzwiczki, a one wyciągały słoje z marmoladą w kilku smakach, małe słoiczki z bakaliami, pudełko z serem, który drzemał w lodówce i oczyśćcie zielony pędzel do smarowania ciastek. Kiedy Robot zameldował wykonanie zadania, a ciasto wyrosło, pan Wałek równiutko je wywałkował. Gwiazdki mogły już, z chichotaniem i paplaniną o tajemnicach Pierzastych Chmurek, zwijać kształtne rogale, ukrywając w środku pyszne nadzienie. Każde ciastko otrzymywało błyszczący makijaż i już mogło oczekiwać na wyrośnięcie. 

Gwiazdki, mając chwilkę, zaczęły szukać kłębków Ciszy, które widziały zza szyb na parapetach, ale chyba poturlały się gdzieś pod Kredens, bo nigdzie nie mogły ich znaleźć. Niestety, nie miały czasu na dalsze poszukiwania, bo wyrośnięte rogale rozpoczęły wymarsz do piekarnika. Włożyły ciemne okulary i pergaminowe kapelusze, jak to na plażę:) 

Po dobrej chwili, na wielkim półmisku zaczęły piętrzyć się polukrowane i posypane chrupiącymi orzeszkami, skórką pomarańczową i urażonymi ziarnami, rumiane półksiężyce. Nie da się opisać cudownego zapachu, który splatał ze sobą szczęście, radość, spokój i aromat święta. 

Kuchnia uchyliła znów okno i zaprosiła na degustację Księżyc wraz z jego dworem. Zrobiło się uroczyście. Kredens wyszukał najbardziej elegancką i srebrzyście brzęczącą zastawę. Każdy miał swoje miejsce. Nawet Cisza ukryta w kątku wyciągnęła smukłą dłoń po pyszny smakołyk. Starczyło dla wszystkich. Kuchnia była dumna i szczęśliwa. 

Gdy niebo włożyło granatową pelerynę, goście odpłynęli, a Kuchnia jakoś tak magicznie zrobiła porządki, zbierając wszystkie zabłąkane okruszki. 

Późnym wieczorem Malina wróciła do domu, pomyślała, że nigdzie nie pachnie tak pięknie, jak u niej, i że od rana chodzą za nią pyszne, rumiane rogaliki, więc będzie musiała je niedługo upiec. Kuchnia westchnęła: -Tylko nie dziś, na Boga!


Bajka Kocich Oczek (Ciasteczkowe bajki 2.)




Kocurka wylegiwała się na oparciu wielkiej kanapy. Powoli wodziła oczami za Maliną, chyba najbardziej znaną mieszkanką Ciasteczkowej Wyspy. Nie mogła się zorientować, co właściwie będzie się dzisiaj działo, więc nerwowo ziewała, ukazując ostre zęby pozbawione lewego, górnego kła. Kiedy zobaczyła, że Malina zmierza do kuchni, całkowicie się załamała. Nie lubiła słodyczy. -Ciastka! Też coś! Ani się tym najeść nie można, ani nawet ucieszyć! Niewypał! 

-Piesku! –zawołała Malina. -No jasne, pewnie myśli, że się ruszę! Nic z tego! Nie jestem żadnym Pieskiem! Jestem Fopa! Tak właśnie! Słyszałam przecież, jak Malina mówiła do kogoś przez telefon: -Mój Pies, to Fopa!. Czy może jakoś tak inaczej przeciągała: Foopaa- czy coś. Wtedy rozległo się znowu: -Piesku! I coś jakby odgłos wsypywanych do miski chrupek. –Ach, cóż, może jednak zajrzę do kuchni, westchnęła z udawaną rezygnacją Kocurka. 

Już od progu zobaczyła wielką, magiczną księgę ciasteczkowych receptur Maliny. Zanim się zorientowała, pani pochwyciła ją na ręce, podeszła do okna i popatrzyła nachalnie wprost w jej zielone oczy. -Tak, stwierdziła z absolutną pewnością. -okrąglutkie, ze źrenicami jak czarne, kosmiczne dziury! Kocurko, dzisiaj będą ciasteczka dla ciebie: KOCIE OCZKA! 

I WTEDY SIĘ ZACZĘŁO! 

Zanim kocurka zdążyła się otrząsnąć, uładzić futerko i zastanowić, co się właściwie stało, rzędy okrąglutkich ciasteczek czekały już na włożenie do piekarnika, ułożone na blaszkach w równych rzędach. Malina w części z nich wycinała małe dziurki. 

Kocurka postanowiła skupić się na chrupkach, jednak nie mogła jeść, przejęta SWOIMI CIASTECZKAMI. Wskoczyła na parapet kuchennego okna i obserwowała Malinę. 

Gdy pierwsza blaszka wyjechała z piekarnika, wokół rozsnuł się słodki, maślany zapach, był rozleniwiający i taki, że chciało się ułożyć na miękkiej poduszce i rozmyślać o wyprawie na Koci Archipelag. Jedno ciasteczko spadło na podłogę i poturlało się pod wiklinowy, szary fotel. Zanim Malina podniosła je z podłogi, krzyknęło do kocurki: -Hej! Jak się masz, fajnie tu jest? Jakieś rozrywki? Kocurka nie zdążyła zebrać myśli, a już Malina odłożyła ciasteczko do małej miseczki na półce. Potem ułożyła po prawej stronie ciasteczka bez dziurki, a po lewej te z dziurką, Pośrodku zajął honorowe miejsce słój z powidłami węgierkowymi, zrobionymi przez Malinę nie tak dawno ze słodziutkich śliwek, które przywiozła z Jesiennej Wyspy. 

Ciasteczka niecierpliwie czekały na sklejanie. Wierzgały jak młode źrebaki, podskakiwały i pokrzykiwały do siebie, dobierając się w pary. Malina wzięła pierwsze i nałożyła sporą porcję powideł. Ciasteczko zachichotało. Kiedy zobaczyło, że ręka wysuwa się po ciastko z dziurką, które trochę się przypiekło, krzyknęło: -Hola, hola, moja para to trzecie w piątej kolumnie liczonej od prawej! Proszę! Ręka zawahała się, ale szybciutko odnalazła złocistą parę i przyłożyła nim warstwę powideł. Zanim Malina sięgnęła po kolejne ciastko, zwróciła się do kocurki: -Musisz mi pomóc w dobieraniu par, wskakuj na fotel i do dzieła! Kotka oniemiała. -O matko! To tak, jakbym sama piekła te kocie oczka! Ekstra! Potem wszystko potoczyło się bezproblemowo. Kocurka łapką wskazywała pary. Ciasteczka wołały do niej, żartowały, było cudownie, domowo i chyba smacznie. 

Nagle praca dobiegła końca. Szeregi ciastek skurczyły się o połowę i zajęły się rozmowami o pieczeniu i złocistych odcieniach. Kocurka spojrzała na nie z góry. –O rany! Naprawdę wyglądają jak wytrzeszczone oczy mojej ciotki Buraski! Takie samiutkie! Patrzyła jak zaczarowana na płynne ruchy dłoni uzbrojonych w zielony pędzel. Malina zdobiła ciasteczka polewą czekoladową w brązowej i mlecznej wersji. Szeregi ciastek zaczęły upodobniać się do pręgowanego, czarno białego futra wuja Burasa. –Wypisz, wymaluj- wujek! cieszyła się kocurka. 

Kiedy ostatnie ciasteczko przywdziało biały, czekoladowy kożuszek, kotka pomyślała: -Szkoda, że nie lubię słodyczy…są naprawdę przepiękne i pachnące! Ale to nie był koniec. Malina wyjęła słoiki z rodzynkami, miechunką, kandyzowanymi wiśniami, żurawiną i orzechami laskowymi. Sprawnie i z gracją układała w każdej dziurce magiczny dodatek. Ciasteczka otworzyły oczy! Naprawdę! Niektóre puszczały oczka do kocurki, inne przesyłały całusy Malinie. Kiedy wylądowały na wielkiej, srebrnej paterze, zaintonowały znany wszystkim hymn słodyczy: „W cukrowym świecie, nikt nas nie zgniecie”. 

Malina ułożyła przed kocurką talerzyk, na którym znalazły się wszystkie rodzaje ciasteczek do degustacji. Kotka pomyślała: -Tyle wysiłku dla mnie, trudno, głupio odmówić… i polizała ciastko z białą czekoladą. Było pyszne… chrupiące, delikatne, pachnące śmietanką i wanilią, ale nie za słodkie. Potem skupiła się na tym z wisienką, na tym z chrupiącym orzeszkiem, na tym z miechunką na tym… i zanim się obejrzała, wylizywała okruszki z talerzyka. 

Malina uśmiechnęła się i szepnęła: - Od dawna chciałam ci powiedzieć, że jesteś ciasteczkowym Pieskiem:)

Bajka Lukrowanych Grzybków (Ciasteczkowe bajki 1.)




Malina nie mogła się ruszyć z fotela. Czuła, jak zapada się w miękką poduszkę, a po cichutku na jej plecy, ręce i co tam jeszcze chcieć, wdrapują się nieproszone kilogramy. Zgroza po prostu! Cóż było robić, strząsnęła przykre wrażenie inwazji i ruszyła do kuchni. Miała dobry, sprawdzony patent po babci. Stawała w progu, zaciskała mocno oczy, otwierała je gwałtownie i łowiła wzrokiem miejsce jaśniejsze od innych. Dziś padło na słoik z grzybkami. Nie lubiła ich, to miała po mamie. No może czasem próbowała, ale dziś, nie… Emili, co z tymi grzybkami, pomyślała na głos i wtedy dostrzegła na półce tabliczkę czekolady. Uśmiechnęła się, bo miała wrażenie, że pod srebrnym papierkiem czekolada wierci się i pokrzykuje coś zadziornie. Ostrożnie uchyliła opakowanie i usłyszał: -Do roboty, mała, dziś mam zamiar spróbować, jak to jest być grzybem, no, prawie grzybem, takim, grzybkiem, z lukrowaną nóżką i błyszczącym, czekoladowym kapeluszem. 

I WTEDY SIĘ ZACZĘŁO! 

Malina sięgnęła po wiekowy fartuszek z wyhaftowanym niebieskimi nićmi wizerunkiem uśmiechniętej kobiety z ondulacją trwałą i podpisem: Szyję, sprzątam i haftuję! Piekę, smażę i gotuję! Nitka w wielu miejscach przetarła się, ale napis był czytelny. Stare rękodzieło wzruszało ją nieustannie, ale dziś nie miała czasu na rozczulanie się. Szybko wsypała mąkę do błękitnej misy, dodała błyskawicznie wszystkie składniki i zręcznie połączyła w elastyczną kulę, którą ułożyła w lodówce. Potem wyjęła pudło z foremkami. Uwielbiała je. W porządnych stosikach czekały na swój czas renifery, aniołki, gwiazdki, baranki, serduszka, rybki, kotki, dzwonki, choinki no i stempelki z okazjonalnymi napisami do wyciskania na kruchych ciasteczkach. Odszukała w prawym rogu pudła niewielką foremkę w kształcie grzybka i pudło odfrunęło na miejsce. Malina rozwałkowała ciasto i zaczęła z pasją wycinać zgrabne, malutkie ciasteczka. Szło nadspodziewanie łatwo. Grzybki wyraźnie rwały się na świat. Po godzinie ostatnia blaszka wyjechała z pieca. Cały kuchenny stół pokrywały grzybowe szeregi. Czekolada bulgotała w garnku i trenowała pryskanie na kapelusze grzybowe z dużej odległości. Malina powstrzymała ją i swoim ulubionym, zielonym pędzlem zaczęła pokrywać kapelusze. Krople czekolady spływały z kratki na tacę. Grzybki zalśniły, ale zaczęły się wiercić, niektóre jakby celowo spadały na tacę i zanurzały się cale w czekoladzie. Gołe nogi zupełnie im nie pasowały. Malina przemówiła do nich stanowczo, pokazując lukier, czekający na swoją kolej w makutrze. Ciotka, która podarował jej przepis na lukier, powtarzała, że trzeba kręcić aż się znudzi, bo inaczej nie uzyska się aksamitnej konsystencji. Malinie znudziło się po krótkiej chwili. Uznała, że chropowaty lukier będzie dla grzybków bardziej naturalny. Kiedy ostatnie nogi zostały polukrowane, szeregi ciasteczek niespodziewanie wyrównały się i można było usłyszeć werble. O! Co to, to nie! Grzybki wyraźnie się zbroiły. Z kim chciały walczyć? Po co to sprawdzać… Malina pochwyciła pękaty słój po ogórkach i błyskawicznie, ale delikatnie ułożyła w nim większość grzybków, potem zatrzasnęła drucianą klamrę, a mały, pozostały na stole oddział niedoszłych żołnierzy położyła na swój ulubiony, słoneczny talerzyk. W fartuszku i kapciach, ze słojem pod pachą wybiegła na korytarz i zapukała do sąsiadki. - Dzień dobry! Upiekłam lukrowane grzybki, może posmakują Pani dzieciom- i podała sąsiadce zamknięte w słoju wojsko. Sąsiadka była w siódmym niebie. Malina spojrzała na wybiegającą z pokoju gromadkę i pomyślała, że tej armii nikt nie pokona. 

Wróciła do domu. Listopadowy zmierzch rozsiadł się już na szarym, wiklinowym fotelu pod oknem. Malina dołączyła do niego. Postawiła dwa talerzyki na ciasteczka, zaparzyła swoją ulubioną herbatkę „Czar Baranowa”, skomponowaną z własnoręcznie wysuszonych przez Alis owoców i ziół, i wreszcie sięgnęła po lukrowane, pachnące ciasteczko. Rozpływało się w ustach… pycha. Uśmiechnęła się. Szczęścia nie udałoby się wywlec z jej kuchni, nawet z użyciem największych fochów.

Bajka Pani Jesieni (Jesienne bajki 8.)




Na schodach pałacowych Królowej Archipelagu Jesiennych Wysp przysiadł jak ciepły, pomarańczowy płomyk świecy- Lis. Spoglądał na drzewa i uśmiechał się na widok wiatrów szalejących wśród wyraźnie zarysowanych gałęzi drzew. Na grzbietach niektórych podmuchów nadlatywał deszcz spływający z peleryny E-Wróżki i wtedy purpura, złoto, cynober i khaki znikały bezpowrotnie ze świata, odkrywając czysty blejtram dla nieuchronnej palety bieli i szarości. Lisek nie wydawał się zmartwiony. Przymykał oczy i już wiedział jak zmiesza farby za rok, żeby wydobyć tony jeszcze cieplejsze, marmoladkami i konfiturami z róży, powidłami śliwkowymi i pękami suszonych ziół. On- Wielki Malarz Jesieni- Lis Ulpe- nie żałował ani jednego pasma znikających kolorów, bowiem przyszłość otwierała przed nim nowe szkatuły barw. 

Na pałacowym dziedzińcu panował ruch. Kto żyw zmierzał do Purpurowej Sali, w której Królowa miała po raz ostatni w tym sezonie zaprezentować się w złotej, jesiennej sukni, którą stworzyła dla niej malarka Alis. Wprawdzie na Jesiennej Wyspie nigdy panowania nie przejmowała Zima, ale dobra pogoda zasypiała, więc Królowa wkładała flanelową suknię w ciepłą kratę i cieplutki kożuszek. Jej wspaniałe, wczesnojesienne suknie trafiały do jedynej w swoim rodzaju Galerii Jesiennej Mody. Na tysiącach manekinów błyszczały fale bursztynu, grzywy rdzawych kryz, krople diamentowych naszyjników, pęki liliowych falban i migoczące malachity koronek. Każda królowa pragnęła zdobyć choćby jeden model z tej kolekcji, ale Pani Jesień była przesądna i powtarzała, że zniknięcie jakiejś sukni z kolekcji, wymaże z pamięci wszystkich istot żyjących na Archipelagach Szafirowego Jeziora rok, w którym ta właśnie suknia powstała. Nikt nie wiedział, czy to prawda, ale też nikt nie odważyłby się tego sprawdzać. Tak więc kolekcja Pani Jesieni była nieustającym obiektem marzeń wszystkich elegantek. Czasem te marzenia płynęły nad pałacem jak barwne, przezroczyste chmurki i pękały na wzór baniek mydlanych, dotykając pałacowych wież. 

W Purpurowej Sali byli już wszyscy. Chór Szpaków i Szczygłów śpiewał słodko, roztaczając aurę nostalgii za dalekimi podróżami, ciepłym słońcem i smakiem świeżych, owocowych soków. Smugi pomarańczowego światła spływały miękko na głowy zebranych i wielkie orzechowe drzwi, które otworzyły się zaskakująco cicho i oczom zebranych ukazała się Pani Jesień. Przywitało ją pełne podziwu -aaaaaaaaaa… i -oooooooooo…, a nawet -ach! To –ach- wywołały chyba rozwiane, płowe włosy podtrzymywane wiankiem z żołędziowymi klejnotami i uroczy, przycupnięty na ramieniu Jesieni, ptak. Wiewiórki Kasia i Basia uznały za hit sezonu parasol z malachitowym wzorem i wiklinowy kosz. Na ich orzechy byłby doskonały. Wszyscy fotografowali mieniącą się złotymi i bursztynowymi nitkami suknię. Trudno było stwierdzić, czy jest pomarańczowa, czerwona, czy złota. Kolory płynęły łagodnie, przenikając się, a na koniec odbijały się w błyszczących pędzelkach futra Lisa Ulpe, który towarzyszył Królowej. Nie wiadomo skąd napłynęły lekko wirujące liście we wszystkich jesiennych barwach, a Smok Babie Lato rozsnuł swój szal w powietrzu, co uczyniło wejście Królowej absolutnie magicznym. 

Pani Jesień pozdrowiła zebranych, przez chwilę pozowała do zdjęć a potem skinęła ręką i na środku Purpurowej Sali pojawił się stół pełen jesiennych przysmaków. Wszyscy podeszli więc, by podziwiać kruche grzybki z masą orzechową, orzeszki nadziewane powidłami i czekoladą, suszone owoce malin, jagód i aronii zdobiące babeczki z musem jabłkowym, orzechy w marcepanowych pralinkach, marmoladki wprost od Panien Jarzębinianek i czekoladowe zestawy ratunkowe Żołędzi. Było bezapelacyjnie wszystko, co czyni z jesieni ukochaną porę roku wszystkich wrażliwych istot, pragnących piękna i przekonanych, że bycie szczęśliwym, to nic złego. 

Degustacja jesiennych promyków szczęścia sprawiła, że nikt nie zauważył powrotu Królowej, która zamieniła już złotą suknię na ciepłą szatę w błękitną krateczkę, oblamowaną puszystym, sztucznym futerkiem w kolorze akwamaryny. Wniesiono kakao i Królowa dołączyła do swoich poddanych, odkrywając po raz pierwszy w tym roku czar później jesieni.

Bajka Parasoli (Jesienne bajki 7.)




Wyspa Parasolowa leżała na obrzeżach Archipelagu Jesiennych Wysp. Sąsiadowała z Wyspą Żabią, a od północy zbliżała się do Wyspy Deszczowej, należącej już do Archipelagu E-Wróżki. Mieszkańcy Wyspy Parasolowej oczekiwali, że wszyscy będą się do nich zwracać: -Czcigodni Parasolanie. W końcu nie byli przedmiotami, o których mówi się: parasole. Byli ISTOTAMI! I to nie byle jakimi! Współpracowali z Cyfryzatorem Koronnym, realizowali zadania wyznaczane im przez królewską parę, bez nich nic ważnego w Bajkanii nie mogło się wydarzyć. 

Parasolanie mieszkali w niezwykłych domach. Każdy z nich miał dach w kształcie płaskiej przeciwsłonecznej parasolki. Ich drewniane żebrowania wyglądały jak spódnice wirujących baletnic. Ściany miękko zaginały się w fale, w których słońce łagodnie bujało się jak na hamaku i można było przysiąc, że cały dom lekko kołysał się razem z nim. Owalne okna i pięknie rzeźbione, ciemnopurpurowe lub grafitowe drzwi błyszczały elegancko okuciami. Ściany były tłem dla bujnych jesiennych astrów, georginii i niedużych, późnych słoneczników, które hodowano na bukiety. Naręcza bladoróżowych suszek schły już na strychach powiązane w kipiące pęki. 

Kiedy patrzyło się na Wyspę Parasolową ze statku płynącego po Szafirowym Jeziorze lub z samolotu przelatującego nad Archipelagami, widziało się tylko kolorową, wcale nie jesienną, plamę barw. Miało się wrażenie, że to nie wyspa, a olbrzymi patchworkowy kocyk plażowy unoszony podmuchami Wiatrów E-Wróżki nad wodą. Było tak dlatego, że Parasolanie stanowili SOM, Specjalne Oddziały Maskujące. To właśnie One wraz z Cyfryzatorem Koronnym zapewniły maskowanie Kwiatowej Wyspy hologramami zegarów w czasie słynnego już Kongresu zwanego Ptasim. To one zawsze tworzą barwny ekran zasłaniający królewski dwór przed niebezpieczeństwami w czasie podróży archipelavią. Trudno się dziwić, że Parasolanie zwykły deszcz uważają za fraszkę, a tradycyjne, deszczowe parasole za dość prymitywne. 

Korzystając ze stałego maskowania wyspy, Malachitowy Król urządził sobie na niej składzik, co frustrowało szefową Parasoli- słynną Pasolę. Musiała ona bowiem zatrudniać cały oddział, żeby utrzymywał porządek w królewskich skarbach: narzędziach, pudłach z nie wiadomo czym; puszkach ze śrubkami lub kompletami opon na każdą pogodę, do ulubionych pojazdów Malachitowego Króla. Nikt nie chciał tej roboty, bo była bardzo mało wyczynowa i nikt o niej nie pisał w Szafirnecie. 

Marzeniem Każdego Parasolanina było dokonać wiekopomnego czynu i zostać celebrytą Archipelagów. Ta determinacja spędzała sen z powiek niejednemu bohaterowi. Zdarzało się, że dla sławy urządzali przedszkole dla małych Żabek z Żabiej Wyspy lub organizowali dla nich zawody w najdłuższych skokach. Małe Żabki nie miały pojęcia o prawdziwym celu tej aktywności Parasolan i po prostu ich uwielbiały. Zdarzało się, że ktoś z SOM naprawdę zyskiwał sławę, jak na przykład sławni zakochani Sol i Olka, którzy w czasie jednej z misji zupełnie przypadkiem, w czasie spacerów pod Księżycem, natknęli się na szpiega z Mrocznego Archipelagu. Ujęli go i odesłali na Wyspę Wyrzutków, a Królowa odznaczyła ich Orderami Walecznych Bajkan. Przed sławą nie było ucieczki. Sol i Olka musieli wziąć długi urlop i opuścić Parasolową Wyspę, aby odciągnąć od niej wścibskich paparazzo. Od tego czasu pragnienie sławy wśród dzielnych Parasolan, jakby nieco zmalało. 

Chodzą słuchy, że nawet ludzie zatrudniają Parasolan z SOM, jeśli potrzebują zorganizować tajne spotkania na szczycie. Niektórzy plotkują też, że Pasola wynajmuje Ziemianom cudowne, parasolowe domy, ale nikt, naprawdę nikt nie wiedział za ile i nikt nigdy nie widział żadnego z nich na wyspie. 

Królowa Archipelagu Jesiennych Wysp uwielbiała Parasolan, bo ich wyjątkowy, kolorowy świat zawsze poprawiał jej jesienny humor w tonacji sepii.

Bajka Żołędzi (Jesienne bajki 6.)

Ten sygnał znał każdy na Archipelagach Szafirowego Jeziora. Był czymś takim jak SOS w świecie ludzi. Każdy Bajkanin od zawsze wiedział, że nadanie ŻOŻ wyrwie go z każdej opresji. Wystarczyło złożyć dłonie w trąbkę i krzyknąć w niebo: ŻOŻ! ŻOŻ! ŻOŻ!- i już. Po chwili obok nieboraka potrzebującego pomocy zjawiał się nie wiadomo skąd Żołędziowy Oddział Życzliwości. Dowódca dawał znak, a wtedy każdy ratownik otwierał swój podręczny plecak i potrzebujący wybierał najlepsze dla niego lekarstwo. Nigdy nie zdarzyło się, aby nie pomogło. Zdarzały się nawet cudowne uzdrowienia czy lepiej- ulepszenia, po których cierpiący stawał się piękniejszy, lepszy albo nawet zdolny do czynów dotąd dla niego niewyobrażalnych. 

Żołędzie władały Archipelagiem Wysp Ratunkowych. Na każdej z nich mieszkały oddziały specjalizujące się w innych, niezbędnych dla ratowników specjalnościach. Sercem Archipelagu była Wyspa-Fabryka Cudownych Bajkańskich Leków. W skrócie WFCB. Ten skrót rozpalał wyobraźnię każdego, nawet najmniejszego Bajkanina. Chodziły też słuchy, że nawet Ziemianie i inni kosmici polubili lek Bajkan, więc Żołędzie rozpoczęły regularny eksport. Bajkanie bywali oburzeni, kiedy w plecakach ratowników nie odnajdowali jakiegoś najnowszego smaku cudownego lekarstwa i od razu sugerowali, że pewnie wszystko wysłano na Ziemię. 

Oddziały Ratunkowe tworzyły młode Żołędzie, których czapeczki-hełmy trzymały się mocno i zapewniały ochronę w czasie wykonywania misji ekspresowych. Wprawdzie od czasu uruchomienia archipelavii wszystkie misje stały się ekspresowe, ale nigdy nie było wiadomo, co może się stać w najdalszych zakątkach Bajkanii. Ratownicy także bywali czasem w potrzebie, więc również sięgali do plecaka po pachnący, zniewalający kawałeczek cudownego lekarstwa. Od razu odzyskiwali moc działania, chęć do niesienia pomocy innym i doskonały humor, z którego słynęli. Kolorowa Królowa nie raz odznaczała dzielnych żołędziowych ratowników Orderem Nieustraszonego Bajkanina. 

Na WFCB pracowały tylko doświadczone, dorosłe Żołędzie, którym poodpadały już czapeczki. To one wymyślały nowe receptury leków, zamawiały na wyspach handlowych potrzebne dodatki, eksperymentowały z naturalnymi barwnikami i opcjami specjalnymi. Koronnym Mistrzem na WFCB był Querkus. O swojej fabryce wiedział wszystko. W każdy piątek przyjmował parę królewską i prezentował najnowsze produkty. Kolorowa Królowa była w stanie odprawić najpotężniejszych władców archipelagów, jeżeli ich wizyta miałaby wypadać w piątek. Nigdy nie miała dosyć próbowania nowych smaków i delektowania się cudownym zapachem, który był wszechobecny na Archipelagu Wysp Ratunkowych. W końcu muszę to ujawnić- to był zapach CZEKOLADY! Tak! Cudownym lekiem Bajkanii była MAGICZNA CZEKOLADA! 

Każda wizyta władców zaczynała się od piwnic. Tam, zgromadzone były zapasy leków w płynie, czyli garnuszki z zawsze gorącą, płynną czekoladą. Niektóre zdobiła bita śmietana, inne słodkie pianki lub gorzkie kakao. Jeszcze inne były mieszane z mgiełką radości, wakacyjnego szczęścia albo potrzebą powrotu do przeszłości. Oczywiście, o takich dodatkach jak drobinki marcepanowe, żelki z mango lub chrupeczki migdałowe- nie wspomnę. Na kolejnych piętrach magazynów mieściły się przechowalnie czekoladowych tabliczek segregowanych według wielkości, smaku, twardości i typu nadzienia. Królowa zaczynała od nadziewanych pralinek. Zawsze wybierała jakąś z pachnącym wnętrzem, na przykład malinowym, jagodowym lub poziomkowym. Nigdy nie potrafiła sobie odmówić pralinki z musem morelowym, tę zjadała na początku. Potem już tylko podziwiała i wdychała słodki aromat mlecznych, deserowych i czarnych czekolad, które piętrzyły się na połyskujących czekoladowym blaskiem regałach. Od zadziwiających kształtów, kolorowych pudełek, puszek, torebeczek i tubek można było dostać zawrotu głowy. Gdyby nie Querkus, królewska para chyba nigdy nie opuściłaby czekoladowego labiryntu. 

Właśnie dlatego Bajkanie nie mogli odwiedzać ani zwiedzać tej Wyspy-Fabryki. Jak wiadomo, przedawkowanie leków jest zawsze niebezpieczne dla zdrowia.

Bajka Liska (Jesienne bajki 5.)




Smok Babie Lato wyruszył w swoją jesienną podróż. Droga wiodła go przez wszystkie archipelagi. Tego roku szło mu całkiem sprawnie. Dzięki archipelavii mógł w każdym kolejnym miejscu zabawić nieco dłużej. Nigdy dotąd nie podziwiał tylu cudownych krajobrazów, wschodów ani zachodów słońca. Tylko jego mały towarzysz był jakiś markotny. Kiedy stanęli przed kolejnymi drzwiami, by przekręcić magiczny klucz i dotrzeć do kolejnego archipelagu, Lisek nagle się cofnął i szybko, tak, żeby się nie rozmyślić, zakrzyknął: -Ja zostaję, będę podróżował jak dotąd. Te dziwne drzwi, a może klucze, trochę mnie przerażają. Jeśli przenosimy się z jednego miejsca na drugie nie wiadomo jak i którędy, to znaczy, że świat przy drogach, którymi kiedyś podróżowaliśmy, nie stanie się w tym roku jesiennie złocisty ani miedziany, ani rudy nawet, o purpurowym nie wspomnę! –Ach! To o to chodzi! – zdziwił się Smok. Chodź tu bliżej, przyjacielu, zachęcił Liska. Potem otworzył kieszeń, w której spał sobie smacznie Kasztanek w kolczastym kubraczku. –Asz, wstawaj! Jest robota do zrobienia! – Jaka znów robota, ja nie pękam jeszcze… wymruczał Kasztan. –Asz, wstawaj! Musisz wyświetlić film jednemu histerykowi-pesymiście, trzeba ratować chłopaka. 

Asz wyturlał się z kieszeni Smoka i z całym impetem pacnął w trawę. Rozległ się cichutki trzask i nagle z wnętrza kasztankowej skorupki wystrzelił blask podobny do smugi światła z projektora filmowego. Na ekranie coś się już działo, więc Babie Lato zarządził, że film trzeba odtworzyć od początku i tak się stało. 

Lisek patrzył kątem oka na ekran, z każdym ujęciem obracał się bardziej w jego kierunku. Był wyraźnie zaciekawiony. Patrzył, jak razem ze Smokiem przekręcają klucz archipelavii. Właśnie wtedy to się działo. Przemierzali przestworza, ale w locie futerko Liska robiło się dłuższe i bardziej puszyste. Stawało się milionem małych pędzelków zostawiających na wszystkich mijanych miejscach barwne, jesienne smugi. Listek aż podskoczył. – Naprawdę tak jest? To świetnie, a ja się tak martwiłem, że samotnie będę musiał objeżdżać najdalsze zakątki archipelagów. –Drogi przyjacielu, przecież wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Twoja praca mnie zachwyca i za nic w świecie nie pozwoliłbym, żeby Ci coś przeszkodziło. Asz spojrzał podejrzliwie na Liska i wypalił: -O matko, to Ty jakiś święty jesteś, czy coś? -No Ty, Kasztan, jak coś powiesz, to nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać! To jest sławny na całym świecie Malarz Jesieni. Bez niego jesienny świat byłby blady i szary. Poeci nie mieliby się czym zachwycać, metafory więdłyby jedna po drugiej jak marchewka na słońcu, muzycy komponowaliby same smętne, blade melodie, po prostu klops… -Ale że obiad gdzieś dają, teraz, klopsiki? Wtrącił się ożywiony Asz. -Masz Ci babo placek! Załamał ręce Smok. –I jeszcze placek! No to, to rozumiem, bo już całkiem traciłem apetyt z powodu Twojej smętnej opowieści o Lisie, który kradnie kolory. –Coooo? Jednocześnie zakrzyknęli Babie Lato i Lis. Jednak Kasztanek Asz ani myślał ich dalej słuchać. Ruszył pędem w kierunku zajazdu, z którego dolatywał smakowity zapach drożdżowego ciasta. 

Smok i Lis ruszyli za nim. – A jak Ty właściwie masz na imię, bo jakoś nie było okazji spytać- zagadnął Babie Lato. -Tyle lat podróżujemy razem, a ja nigdy nie słyszałem, żeby ktoś nazywał Cię inaczej niż Mistrz. –Mam okropne imię. Rodzice nie pomyśleli, jak będę się z nim czuł. Dzieciaki naśmiewały się ze mnie tyle lat, że przestałem go używać. Nawet celowo to robiłem, ale Tobie powiem – jestem Ulpe, więc całe dzieciństwo nazywali mnie Pulpet, do dziś nie znoszę pulpetów. –Ulpe to bardzo szlachetne imię, godne malarza! Naprawdę! Jesteś wspaniałym Malarzem Jesieni, wszyscy zachwycą się Twoim imieniem! -Nie wiem, pomyślę jeszcze… 

Zanim dotarli do zajazdu, wszystkie krzewy, drzewa, i kwiaty miały już nowe, jesienne suknie. Wszystko wokół błyszczało ciepłymi kolorami. Futerko Lisa rozsnuwało pasma złotych i miedzianych barw, czyniąc jesień najpiękniejszą porą roku. 

Jeśli mignie Ci przed oczami jakiś rudy błysk, możesz mieć pewność, że to Lis Ulpe- Malarz Jesieni zawitał w Twoje strony.

Bajka Babiego Lata (Jesienne bajki 4.)




Ulubiony szal Babiego Lata rozsnuwał się powoli. Cienkie, puszyste pasma odfruwały w dal. Kiedy patrzyło się na nie w słońcu, wydawały się szare albo srebrne, białawe, a może gołębie? Nie wiadomo, po prostu mieniły się jak jesienne chmurki. Na wszystkich Archipelagach Szafirowego Jeziora dzieci wyciągały do nich ręce i pokrzykiwały: -Łap je! Łap Babie Lato! –Co za bzdura! Babie Lato to JA! To ja jestem najlepszym heroldem Kolorowej Królowej- niezastąpionym Babim Latem! A to- to tylko szalik! Mój stary szalik! 

Babie Lato machnął ręką i zniechęcony poczłapał do Jedwabników, które razem z Pajączkami tkały dla niego nowy szal na cały rok, aż do następnej jesień. Z tegorocznego właściwie zostały tylko strzępki. Jakoś musiały przetrzymać jego najważniejszą w roku misję. Właśnie wczoraj Babie Lato wrócił z Kwietnej Wyspy. Kolorowa Królowa nie kryła, że sytuacja jest poważna. W Bajkanii są setki archipelagów, wszyscy nie zmieszczą się na Letniej i Jesiennej Wyspie. Trzeba jak najszybciej odwiedzić najdalsze zakątki i w imieniu Królowej nawoływać do ocieplania domów, robienia zapasów, gromadzenia opału, a także szykowania ciepłych ubrań. 

Właściwie odkąd uruchomiono archipelavię, misje herolda przestały być niebezpieczne. Jednak Babie Lato od zawsze pełnił tę funkcję i ani Kolorowa Królowa, ani on sam, nie zamierzali w tej kwestii nic zmieniać. Poza tym, gdy Bajkanie widzieli Smoka- od razu nabierali pewności, że to poważna sprawa. Smok to trochę jak królewska pieczęć, nikt inny poza Królową takiej istoty nie zatrudniał, więc Babie Lato był szanowany i zawsze wysłuchiwany z należytą uwagą. 

Smok szykował się do drogi, wiedział, że gdy wróci, w jego salonie pojawi się nowy, puszysty szal, a ten, który wyrusza z nim w drogę, zostanie gdzieś na kolejnych archipelagach dla uciechy maluszków. No tak, a właściwie czemu kobiety nie zachwycają się strzępkami jego szala, nazwa przecież zobowiązuje- myślał głośno Smok. -A która kobieta chciałaby być BABĄ! –zaśmiał się ktoś radośnie. –Ach, to Ty! Ucieszył się Babie Lato. -Skoro już jesteś, sprawdzę tylko mapę, którą Królowa umieściła na moim lewym rękawie, uzupełnię ekwipunek i możemy ruszać. –Ale ekstra- ucieszył się Lisek, od razu wśliznął się do wielkiej kieszeni podróżnego płaszcza Smoka i wyruszyli. To właśnie był prawdziwy koniec lata.    


Bajka Jarzębin (Jesienne bajki 3.)




Panny Jarzębinianki mieszkają nad rzeką. Każdego ranka proszą Wiatr, by leciutko zagarnął chłodnej wody i pogłaskał nią tysiąc ich cudownych dłoni. W każdej ściskają jak skarb garść czerwonych korali, za którymi przepadają ptaki. Kiedy któryś z nich nadlatuje do Jarzębinowej Stołówki, otwiera się dla niego ta dłoń, która najdłużej przechowuje koralowe smakołyki. 

Panny Jarzębinianki słyną na całej Jesiennej Wyspie, bo są najmilsze i najlepsze na świecie. Ze wszystkich archipelagów zlatują się całe chmary ptaków, by spędzić zimę wśród ich gałązkowych dłoni. Nigdy, przenigdy żaden ptak nie jest głodny ani spragniony, jeśli w okolicy osiedliły się Jarzębiny. 

Tej jesieni ptaków było wyjątkowo dużo. Kołowały krzykliwie wśród chmur nad swoimi wyspami i nie mogły się doczekać odlotu. Każdego dnia ćwiczyły szyki przelotu, ustalały trasy i wybierały przewodników. Gdy nadchodził wieczór, śpiewały w chórach jak nigdy. Oblepiały wszystkie drzewa i krzewy, podrywały się nagle dolotu i równie niespodziewanie spadały na gałęzie drzew, śpiewając bez ustanku. Niektóre z nich bały się długiej podróży, ale myśl o Jarzębinowym Zagajniku nad Jesienną Rzeką dodawała im sił. Tak naprawdę, nie musiały się martwić, bo Panny Jarzębinianki czuwały nad nimi bez przerwy. Potrafiły, wpatrując się w lustro spokojnej rzeki, dostrzec patki potrzebujące pomocy. Miały wtedy wrażenie, że widzą skrzydlatego przyjaciela w błękitnym obłoczku. Wtedy natychmiast rozpoczynały akcję ratunkową. Wybierały najsilniejszą z dłoni i za pomocą tajnego zaklęcia wysuwały ją daleko w głąb Szafirowego Jeziora, żeby pochwycić osłabionego śpiewaka-podróżnika. Zawsze się udawało. To właśnie za sprawą Jarzębin powstało powiedzenie: wyciągnąć do kogoś pomocną dłoń. 

Wiewiórki Basia i Kasia zawsze się zastanawiały, jak to się dzieje, że Pannom Jarzębiniankom nigdy nie zabraknie pąsowych przysmaków. Nawet, jeśli na wyspę przyleci cała chmara nowych, ptasich klanów, zawsze znajduje się jakaś dłoń pełna czerwonych owoców. 

Tajemnicę Jarzębin znało kilka osób, ale były bardzo dyskretne, więc większość mieszkańców Jesiennej Wyspy uważała, że Panny są wróżkami, więc to zaklęcia pomagają im ratować ptaki i karmić je. Było w tym, oczywiście, trochę prawdy, ale tylko trochę. 

Basia i Kasia dowiedziały się od Kasztanów, że aby poznać całą prawdę o Jarzębinach, trzeba zjawić się o świcie nad ich rzeką. Stanąć cichutko nad brzegiem i czekać. Wraz z pierwszym błyskiem budzącego się dnia wiewiórki były na miejscu. Każda niosła na plecach tobołek z orzeszkami, tak na wszelki wypadek. Wokół sączył się cichy, metaliczny dźwięk, jakby ktoś włączył męczący alarm. Basia i Kasia zamarły w bezruchu, wyciągając szyje tak, jakby chciały znaleźć się na drugim brzegu rzeki. No i udało się. Kiedy kolejne promienie Słonka wiązały się z Ziemią, tafla wody zniknęła i ukazały się kręte, kamienne schody w dół. Wiewiórki bez namysłu skoczy do środka i po chwili były już w… największej fabryce słodyczy z owocami Jarzębiny. Na półkach kłębiły się ręce panien, które poszukiwały kolejnych zapasów. W sortowni pracowały bez przerwy dwa niedźwiedzie, które układały na najwyższych półkach przywożone zapasy. Wiewiórki natychmiast ruszyły do pomocy i były w tym świetne. Jarzębinianki bały się, że Rudziaszki rozplotkują ich sekrety, ale źle oceniły nowe pomocnice. Praca paliła im się w łapkach i nawet łatwo zapamiętywały drobne zaklęcia, więc mogły pomagać Miśkom. O zachodzie Słońca do wnętrza rzeki schodziły Panny Jarzębinianki. Były zwiewne i efemeryczne. Ich wiotkie dłonie leżały swobodnie na plecach. Same doglądały porządków w Magicznej Wytwórni Pyszności. Ich popisowym przysmakiem były jarzębinowe marmoladki obtaczane w pyle z płatków róż. Kupowały je królowe wszystkich archipelagów. 

Jarzębinianki cieszyły się, że zaufały Wiewiórkom, bo te, stale wymyślały nowe przepisy na pyszności i udogodnienia w realizacji zadań. Nigdy, przenigdy niczego wygadały. Nawet tego, że panny tańczą przy świetle księżyca i śpiewają „Czerwone korale”, a towarzyszą im z zapałem kawalerowie: Dąb i Klon. Basia i Kasia też tańcowały co noc, ale kawalerów- nie miały:(

Bajka Kasztanów (Jesienne bajki 2.)




Na Jesiennej Wyspie trwały wielkie przygotowania do Tygodnia Spadających Kasztanów. Wszyscy szykowali piknikowe koszyki, świetlikowe pochodnie i wygodne, przenośne hamaki lub fotele. Niektórzy byli przygotowani na szybką zmianę miejsca, gdyby się okazało, że w jakiejś innej kasztanowej wieży bajka jest ciekawsza. 

Wzdłuż każdej alei, alejki i ścieżki stały dumne, nawet można powiedzieć wyniosłe, kasztanowe wieże. Czekały na nowych gospodarzy. W każdej mógł zamieszkać jeden Kasztan- Bajkowy Opowiadacz. Obszerne, ciemnozielone drzwi stały we wszystkich otworem. Kiedy zajrzało się do środka, widać było salonik, przytulny i kolorowy. Pluszowy fotel ustawiono koło owalnego okna. Wygodny stół a przy nim czekoladowe krzesła zapraszały wszystkich gości. Cicho tykający na ścianie zegar przypominał, że nadchodzi czas bajek. W głębi widoczne były drzwi, za którymi pędziły na górę kręte schody. Było ich chyba 123, jak w bajce o jakiejś księżniczce z wieży. Po drodze na szczyt mijało się sypialnię, a w niej kolorowe kłębki bajek w koszach z wikliny. Wyobraźnię wszystkich mieszkańców Jesiennej Wyspy rozpalały tajemnice komnat na poddaszach kasztanowych wież. Ich główną część stanowił wysoko zawieszony miękki, kulisty fotel, w którym zasiadał Kasztan- Bajkowy Opowiadacz. Kiedy jego kolczasta skorupka się rozchylała, na brązowym brzuszku wyświetlała się bajka, zupełnie jak film na ekranie. Usadowieni pod wieżą mieszkańcy Jesiennej Wyspy mogli oglądać bajki jak w letnim kinie. Kasztany często komentowały historie ze swoich bajek, czasem pytały widzów o dalsze losy bohaterów, w ten sposób chciały się przypodobać Królowej. Każdego roku bowiem, Jesień przyznawała Order Kasztanowego Superbajkarza. Oczywiście, ten tytuł przynosił sławę i niezwykłą popularność zwycięzcy. Trzeba dodać, że po zakończeniu Tygodnia Spadających Kasztanów, większość Bajkowych Opowiadaczy dalej organizowała codzienne, bajkowe seanse aż do kolejnego sezonu. 

Pełen emocji dzień zgasł, na niebie powoli zaczęły pojawiać się jasne plamki. Nie były złote, jak Gwiazdki- mrugotki. Lśniły głęboką zielenią. Powoli rosły i stawały się bardziej wyraźne. Kiedy kasztanowe wieże rozbłysły tajnymi kodami układanymi przez świetliki, Bajkowi Opowiadacze płynęli w kręgach nad Jesienną Wyspą jak wielki statek kosmiczny. Ich rozchylone skorupki odkrywały migające, bajkowe kolory, zwiastuny nowych bajek. To był emocjonujący widok! Przed każdą wieżą gromady mieszkańców Jesiennej Wyspy wlepiały w niebo wzrok, wyczekując, jaka bajka zagości wraz z Opowiadaczem właśnie tutaj. 

Kręgi wirujących Kasztanów szumiały cudownie, jak chór milionów jesiennych liści. Gdy wszystkie wieże wyświetliły tajemne znaki, rozpoczęło się spadanie. Niektórzy Opowiadacze lądowali od razu w miękkim fotelu na poddaszu i bez zbędnych ceregieli rozpoczynali projekcję bajki. Inni spadali przed zielonymi drzwiami, podziwiali swój nowy dom i dopiero po chwili wdrapywali się po 123 stopniach na poddasze, żeby zasiąść w projekcyjnym fotelu. Jeszcze inni mieli pecha i zatrzymywali się z dala od swojej wieży, zdarzało się, że spragnieni bajki widzowie pomagali nieszczęsnym Kasztankom, wioząc je swoimi rowerami lub wózkami bagażowymi do drzwi wieży. 

Kiedy miejsce zielonych Kasztanów za niebie zajęły prawdziwe, złote mrugotki, we wszystkich wieżach trwały już projekcje bajek. Na wszystkich Archipelagach Szafirowego Jeziora widać było migającą kolorami Jesienną Wyspę, która wyglądała jak owinięta w magiczną zorzę polarną. 

Kasztany bawiły wesoło swoich widzów, starając się zasłużyć na Order Królowej Jesiennej Wyspy. Władczyni miała w sali magii podgląd wszystkich projekcji i już wiedziała, która bajka przyniesie sławę swojemu Opowiadaczowi w tym roku.