19 grudnia, 2019

Bajka babci Choinki (Zimowe bajki 1.)

Czuła to wyraźnie. Ten zapach. I ruch w domu. Nie musiała nawet zerkać przez niewielką dziurę w tekturowym pudle, żeby wiedzieć, że z półek znikają powidła, marmolada, konfitury, słoiki z bakaliami, no i wszystko inne po trochu, bo zapach pierniczków i maślanych ciasteczek pędził przez cały dom od strychu, po piwnicę i otwierał drzwi do świąt. 

Spojrzała z niepokojem na swoje śpiące smacznie gałązki. Nie były już tak błyszczące i gęste. Pod stojakiem czuła wiercące się igiełki, które opadły jeszcze zeszłej zimy. Zmartwiła się. Przypomniała sobie wyraźnie rozmowę sprzed roku o tym, że zastąpi ją wreszcie jakaś piękność prosto z lasu. Westchnęła i pomyślała, że może naprawdę czas na odpoczynek. 

Zanim zdecydowała się przepędzić te smutne myśli, ktoś chwycił pudło i po chwili stała na środku salonu. Poczuła świeży powiew. Wysunęła czubek i zobaczyła, że okno jest otwarte. Za nim wszystko było jak zwykle białe, błyszczące i takie uroczyste. Z dala machały do niej swoimi soczystymi gałązkami te leśne piękności. Były wysmukłe i prześliczne nad miarę. Ich gałązki mieniły się wszystkimi odcieniami soczystej zieleni i srebra. Miały wspaniałe czapy i kożuszki ze śnieżnego, bieluśkiego futra. 

- Ach, żeby mnie w tym roku postawili obok okna.

-Chyba czas na nową! Ta się sypie jak żywa! 

-Kupmy taką w donicy, będzie pachniała, a potem wysadzimy ją do ogródka. 

Te rozważania uciszył jakiś harmider. 

-O, nie! To szczeniaczek Olo radośnie buszował w pudełkach z choinkowymi ozdobami. Chwytał kolejne w pysk i sprawdzał, czy wytrzymają ciągnięcie po podłodze. Merdał przy tym radośnie ogonem i poszczekiwał. 

-Ratujmy bombki! -krzyknęła kocurka zwana Pieskiem, ale nikt jej nie zrozumiał. 

-Olo przestraszył kocurkę, strasznie miauczy- orzekł tato. 

Ozdoby szybko znalazły się na stole, Olo wrócił do swoich zabawek, a kotek przysiadł w fotelu, żeby lepiej wszystko widzieć. Wtedy zamrugały złote gwiazdki i wszyscy zgromadzili się przy oknie. Widok otulonych śniegiem drzewek zachwycił wszystkich tak samo jak ich wysłużoną, sztuczną jodełkę. 

-Las to ich dom, prawda?- zapytała Niunia. Zanim ktokolwiek odpowiedział, stwierdziła z przekonaniem: - Skoro w naszym domu już mieszka jedna choinka i to od zawsze, to po co nam inna, która pewnie nie chce być na Święta u obcych. 

- No to decyzja podjęta- stwierdził z uśmiechem tato i ustawił ICH choinkę przy samiuśkim oknie, a potem rozpiął na gałązkach kolorowe światełka. 

-Jutro ją wystroimy, a dziś kolacja, bajka i chrapanko- dodała mama, a wszyscy wybuchnęli śmiechem. 

Hałasy powoli umilkły. Dzieci wysłuchały kolejnej bajki o przygodach wesołych wilg i zasnęły. W końcu pogasły wszystkie światła w domu. 

Choinka stała szczęśliwa przy oknie. W blasku gwiazd i księżyca wyglądała naprawdę nieźle. Pomyślała, że musi zrobić coś miłego dla swoich bliskich. Wtedy zobaczyła, że kocurka siedzi na stole i delikatnie wyciąga ozdoby z pudeł, a szczeniaczek układa je na podłodze. Po chwili dekorowanie szło pełną parą. Choinka wyciągała gałązki, które sięgały po wymarzone ozdoby. Trochę się przy tym spierały, bo każda chciała unosić najpiękniejsze cacka. O złotego ptaszka z piórkowym ogonem rozgorzała kłótnia, aż choinka musiała przywołać swoje gałązki do porządku. Gdy łańcuchy, gwiazdki, bombki, kraciaste kokardy i słodkie pierniczki znalazły swoje miejsca, choinka umieściła na czubku przepiękną gwiazdę, która słynęła z niezwykłego blasku. Kocurka znała ten widok, ale jak co roku nie mogła się nadziwić tej cudownej przemianie babci Choinki w strojne, cudownie piękne drzewko. Szczeniaczek Olo był tak oszołomiony widokiem swojej pierwszej choinki, że zasnął pod nią i wyglądał tam jak pluszowa przytulanka, która wysunęła się z prezentowego pudełka. 

Kiedy rano dzieci wbiegły do salonu, pomyślały, że to rodzice zrobili im niespodziankę, natomiast tato spojrzał z uśmiechem na dzieciaki, potem na choinkę i stwierdził: - spisaliście się na medal, tak pięknie wystrojonej choinki jeszcze nie mieliśmy! Wszyscy byli zadowoleni jak nigdy, a choinka rozmyślała, że uszczęśliwianie innych to największe i najprawdziwsze szczęście. 

Tylko kocurka i szczeniaczek chrapali pod choinką smacznie i spokojnie przez cały dzień, odsypiając nocną przygodę.

24 września, 2019

Bajka z obiektywem i nietoperzem (Wakacyjne bajki 3.)

Słońce wyciągnęło błyskawicznym ruchem dłoń i mocno chwyciło wełnistą Chmurkę, która brykała z całym stadem po jesiennym niebie. Wcale nie słuchało jej protestów. Szybko przesłoniło schwytaną, wierzgającą zasłoną twarz i jak mogło najciszej szepnęło najdłuższym Promieniem wprost do jaskini ukrytej między pagórkiem a urwistym, morskim zboczem. 

-Hej, Gaci, jest robota… 

-O matko, czemu się drzesz! Wrzasnął mały ktoś, wiszący jak dojrzała gruszka na jednym z korzeni oplatających jaskinię. –Może nie widać, że śpię? Z tobą mi nie po drodze. Świeć sobie, na co chcesz, ale tu jest moje królestwo. Emigruj na swoje niebo, bo się zeźlę.

-Bez nerwów, Gaci. Zaraz się ożywisz. Jest robota do zrobienia, w sam raz dla ciebie. Wiesz, Promyki od kilku dni mnie męczą, że właściwie lato minęło, już nie podróżujemy tak wysoko i daleko, wszyscy ludzie drukują książki z wakacyjnymi zdjęciami, a one ani jednej fotki marnej nie mają. Idą długie wieczory, konfitury są, suszone śliwki też, nawet sok z pomidorów, choć nie wiem, po co. A zdjęcia ani jednego. 

-Do rzeczy, strasznie dziś marudzisz, chyba jesień ci nie służy. 

-Zatem, chodzi o to, że Promyki wymyśliły dziś sesję zdjęciową: „Nieznane twarze Promyków”. No i TY musisz zostać fotografem, bo przecież nikt tak jak TY nie rozumie artystycznych potrzeb innych. 

-A to jacyś artyści będą. 

-O, Planeto! No, Promyki przecież! 

-A, rozumiem. Czyli żadnego żarłocznego ptaka, Lloyda, Kevina, Batmana, czy coś? 

-Żadnego, tylko moje Promyczki! 

-Cóż, nie można mieć wszystkiego. 

-Czyli zgadzasz się? 

-No skoro tylko JA… To ok. 

Na niebie zapanował chaos. Chmurki pędziły w górę, potem spływały nisko nad ziemię, czasem niechcący pokropiły zdumionych ludzi ciepłą jeszcze mżawką. Wszystkie wiatry E-Wróżki przyleciały popatrzeć, więc co chwila przysiadały na drzewach, gnąc w pałąki gałęzie i wzbijając liściasty, kolorowy kurz. Chmurki próbowały wyprosić jakąś pierzastą sesyjkę dla siebie, ale Słońce miało dość zamętu z Promykami i nie chciało nawet słyszeć o kolejnej akcji. Oburzone stada na złość postanowiły zasłonić mu widok i utworzyły gęsty parawan, tak, że wokół pociemniało, jakby zbliżała się noc. W tej sytuacji musiała interweniować Straż Wiatrowa. 

Gaci był zawodowcem. Od razu omówił z Promykami koncepcję sesji. Przygotował zestaw kolorowych filtrów i gdy spojrzał na Słonko przez niebieski- wykrzyknął: - Wiem, moja wystawa będzie nosiła tytuł: Nawet gdy go nie ma, to jest!

-Ale że co, dopytywały się Promyki. 

-No, Słońce, czyli WY. – No to chyba liczba mnoga by się przydała: Nawet, gdy ich nie ma, to są! 

-To się jeszcze pomyśli- odpowiedział Mistrz Gaci, włożył pelerynkę, by zrobić na gapiach większe wrażenie, chwycił sprzęt z obiektywem o tysiącu barwnych filtrach i bezszelestnie wzbił się w powietrze. 

Zebrani śledzili jego lot i błyski flesza, ale poruszał się bezszelestnie i błyskawicznie, więc po chwili nikt nie wiedział, gdzie właściwie jest. Czekając cierpliwie na powrót Mistrza, wszyscy zajęli się swoimi sprawami. Promyki błyskały ciepło i cytrynowo, wiatry przysnęły na trawie i kiedy Słonko naprawdę pomyślało, że Gaci odfrunął w nieznane- usłyszeli: 

-Tadam! Gotowe! 

-Co? Zaczęły dopytywać się Promienie, Chmurki i kto tam jeszcze mógł. 

-Mamy to! Materiał gotowy! 

-Ale jak to? Kiedy? A gdzie: -Spójrz w obiektyw! --Uśmiechnij się! -Pięknie błyszczysz! 

-Najlepsze są naturalne zdjęcia! Jutro wystawa na plaży, u wejścia do mojej jaskini. Każdy dostanie pamiątkowy album! 

Wszystkich zamurowało. – No! Właśnie dlatego Gaci jest najlepszy- powiedziało zadowolone Słonko. 

Wystawa była wielkim sukcesem. Przybyli wszyscy, którzy niby wiedzą o sobie dużo, jak to dobrzy znajomi, ale jakoś na co dzień nie pamiętają na przykład, jakie wspaniałe jest Słońce o każdej porze dnia, że mieni się tysiącem barw, a jego Promyki to mali, niestrudzeni podróżnicy, znający każdy centymetr Ziemi. 

Każdy gość otrzymał album zatytułowany: Nawet gdy go nie ma, to jest! Zachwycone Promyczki nie pamiętały już nawet o liczbie mnogiej w tytule, której się domagały, bo efekt je zachwycił! Jakież było zdziwienie gości, gdy każdy odnalazł w albumie swój portret. 

Trudno się dziwić, przecież Słońce jest niestrudzonym towarzyszem wszystkiego, co tu wyprawiamy:)



05 lipca, 2019

Bajka Latawców (Wakacyjne bajki 2.)



Były tak kolorowe, że nie mogły się przestać sobą zachwycać. Śmiały się radośnie, furgotały na wietrze. Jeśli tylko udało im się wystawić kawałeczek puszystego ogona na zewnątrz mięciutkiego, przezroczystego pokrowca, ćwiczyły powiewanie, szybowanie i wirowanie.

Czekały na taki wiatr, który zdoła je zabrać ze sobą do krainy pierzastych chmurek, które z Ziemi wyglądały jak słodki krem w błyszczącej, złocistej polewie. Mniam… 

Latawiec–Smok - wiedział wszystko. Kiedy więc wiatr się wzmógł, zarządził gotowość do lotu. Ptak, Wąż, Słoneczko oraz Krokodyl szybciutko poprawiły ogony, pióropusze, naprężyły listewki i sprawdziły, czy aby sznurki się nie poplątały. Zanim skończyły, już się zaczęło:)

Józio biegł po plaży, a ciepły, porywisty wiatr ze stajni E-Wróżki – porywał w górę Smoka. Ten wznosił się już dość wysoko, gdy wystartowali inni. –Ostrożnie- pokrzykiwał Smok. Niech mały Krokodyl nie patrzy w dół! W górę! Lecimy w górę! No i szybowali. Słonko rozbłysło światłem na ich noskach, gładziło kolorowe stroje i ogony. Zmierzali ku uśmiechniętym chmurkom. Wtedy właśnie wiatr zakołował, szarpnął, próbował nawet pochwycić dzieci, żeby pofrunąć z nimi w górę, ale wyrwał im tylko latawcowe smycze z rąk i…. stado barwnych fruwaczy nagle i niespodziewanie kołysało się w górze zupełnie swobodnie - na wolności.


Z oddali dał się słyszeć świst, jakby nadjeżdżała kolejka szynowa. Latawce ciekawie zerkały wokół. Ze zdumieniem ujrzały chmurki, które dreptały gęsiego i po chwili były już wijącym się wężem wagoników. Z błyszczącej jak lizak lokomotywy buchały zwełnione kółka, które w górze rozpływały się w fantastyczne kształty stworzeń, jakich Latawce nigdy jeszcze nie widziały. Kiedy rozległo się wesołe: -Zapraszamy!- podróżnicy błyskawicznie wpłynęli do wagoników i rozpoczęła się słoneczna podróż. Dzieci patrzyły w niebo, ale widziały już tylko barwne esy-floresy wędrujące po niebie i błyszczące, jak suknia księżniczki na balu. 


Sunęli wprost na zamek Słońca. Chmurkowy pociąg stał się Wielkim Ognistym Podróżnikiem Kosmicznym. Gdy minęli stado puszystych owieczek pasących się wśród gęstych kęp bujnej trawy, szczotkę pierzastych wieżowców i tabun galopujących po łagodnych zboczach rumaków, brama słonecznego zamku była już bardzo blisko. Słonko siedziało na tarasie najwyższej wieży swojego domostwa, bo było już południe. Na widok przybyłych gości uśmiechnęło się pogodnie i rzekło: -Mam nadzieję, że się nie przestraszyłyście. Pragnę zapytać, czy zechciałybyście dla mnie pracować? -Myyyy? -zdziwił się Smok-Latawiec. Co moglibyśmy tu robić? O, jest wiele pracy do wykonania, chmurki i promyki nie dają sobie już rady, westchnęło Słońce. Latawce spojrzały po sobie i po chwili zaczęły się przekrzykiwać:- Tak! Tak! Chcemy! Prosimy! Może być od zaraz! Radości nie było końca. Wszyscy podskakiwali, śmiali się i klaskali, jak kto umiał. 


I tak, Latawce: Smok, Ptak, Wąż, Słoneczko i Krokodyl- zamieszkały w Królestwie Słońca. Kiedy widzisz na niebie tęczę po deszczu- to, oczywiście, patrzysz na kolorowy ogon Latawca-Smoka. 

Gdy brzeżki chmurek złocą się i migają – to Latawiec-Słoneczko płynie wokół nich. 


Jeśli masz wrażenie, że niebo zawisło nisko nad Ziemią i jest całkiem ciemne, możesz być pewien, że to cień Latawca-Ptaka, który rozpostarł swe wielkie skrzydła.


Być może pamiętasz, jak czasem chmurki pędzą po niebie, zmieniają kształty, mienią się lazurem, błękitem i srebrem, mrugają brylantowymi iskierkami- to wtedy Latawce: Wąż i Krokodyl zabawiają chmurki, grając z nimi w berka. 

Taka jest praca Latawców! Nie wierzysz? Spójrz w niebo, wszystko tam jest! Naprawdę! 


03 lipca, 2019

💃 Bajka małej myszki i szalonych kaloszy (Wakacyjne bajki 1.)

Coś podobnego? Naprawdę? Wierzyć się nie chce! I jeszcze to? No to, to już nie! Całkiem – nie!

Myszka Sza z zaciekawieniem przysłuchiwała się rozmowie telefonicznej ciotki Muriny, którą właśnie odwiedziła, bo przecież nastały wakacje i trzeba było gdzieś wyjechać, więc wybór padł na ciotkę, która ulokowała się w pięknym, drewnianym domostwie otoczonym cudownym ogrodem, pełnym tajemniczych kryjówek i zadziwiających mieszkańców. 

Sza nie miała pojęcia, o co chodzi i z kim właściwie ciotka tak rozprawia. Tajemnica wyjaśniła się już po chwili. –Wyobraź sobie mój drogi– ciotka zwróciła się do wuja Apodemusa- że podobno LUDZIE sprowadzili do siebie rodzinę Mruczyława, jakichś dalekich krewnych, czy coś… To jeszcze chyba małe KOTY, więc całe wakacje przyjdzie nam spędzić w Norce, zamiast spacerować po cudownym ogrodzie. –Nie martw się, Muri- już z niejednymi KOTAMI daliśmy sobie radę, to i z tymi jakoś pójdzie. – Jesteś niepoprawnym optymistą- Apo! 

Sza nie słuchała dalszej rozmowy. Skoro zaprzyjaźniła się z Zamkiem, to z KOTAMI też się uda! Na pewno! I ruszyła przed siebie zdecydowanym truchcikiem. Była już całkiem blisko tarasowego okna, gdy rozległo się dziwne chlipanie. Płaczący KOT? To chyba niemożliwe. –Och, ach, aaaaaaa… Ach, aaaaaaa… i tak w kółko. –Czemu buczysz? Rozległo się radosne pytanie. –Bo to lato jest do kitu… Żadnej burzy, ulewy, deszczu, mżawki nawet nie widać… Tylko słońce i upał, upał i słońce. A ja bym chciał po kałużach poskakać, być bohaterem i obrońcą małych ludziów. -Ludzi, ludzi się mówi! Poprawił ten sam radosny głos. Sza przycupnęła na progu przy samej futrynie i szukała wzrokiem tych małych KOTÓW. Jednak dostrzegła tylko dwa żółte kalosze stojące na dolnej półce w przedpokoju. Lewy wiercił się i coś pogwizdywał, a Prawy pociągał nosem i marudził. –Biedny, pomyślała Sza, chciałby zostać bohaterem, a tu klapa! Chyba jeszcze nigdy po tych kałużach nie brodził- zachichotała. 

W tej samej chwili niebo rozświetliła raca błyskawicy i dał się słyszeć pomruk – jakby tysiąca kotów. Chyba niebiosa wysłuchały Prawego, pomyślała Sza, a kalosze zaczęły podskakiwać i szykować się na wyprawę. Prawy tak się cieszył, że w końcu spadł na podłogę. –To nic, szybciej mnie założą- stwierdził, ale skrzywił się znowu, nie wiedzieć czemu. 

Minęło sporo czasu, zanim burza minęła, deszcz ucichł i pozostały tylko w całym ogrodzie cudowne, całkiem głębokie lustra deszczowych kałuż. Myszka siedziała przed Norką pod dużym liściem łopianu i wcinała na podwieczorek pyszności przygotowane przez ciotkę Murinę. Kiedy kończyła właśnie wylizywać okruszki serka z miseczki, usłyszała wesołe piski dzieci. Ziemia drżała, gdy pędziły alejkami. Dobrze, że Norka była ukryta wśród kęp trawy i mchu z dala od ścieżek. 

Sza szybko podziękowała za posiłek i wystrzeliła jak z procy przed siebie. -A ty dokąd- usłyszała wołanie, ale nie miała czasu, by odpowiedzieć, bo już siedziała przy kamieniu obok altany, przed którą błyszczała kałuża wielka jak… jak nie wiem co! Dzieci hałasowały, śmiały się i piszczały wniebogłosy. Ale czad! Cieszyła się myszka, gotowa dołączyć do tej zabawy. Wśród zbliżających się głosów usłyszała coś jakby buczenie, albo pochlipywanie… -E, to niemożliwe, kto by płakał, gdy jest tak świetnie. Jednak to popłakiwanie stawało się coraz głośniejsze. Gdy dzieci wbiegły na trawnik obok altany, wszystko było jasne. Na nogach małej, jasnowłosej dziewczynki lśniły żółte kalosze. Jeden z nich- Lewy- podśpiewywał. Przymykał oczy, gdy mierzyli głębokość kałuży, prychał radośnie i wesoło, gdy tupali w wodzie, a potem liczył strużki deszczówki, spływające jak wodospady po jego skórze. Prawy nie wyglądał na zachwyconego. –Aaaaa- jestem cały przemoczony, będę kichał… dość, to nie jest zabawne! Miałem chronić dzieci! A powinienem się chronić przed dziećmi! –Aaaaaaaaaa… -Przestań, jest cudownie- wołał Lewy. I wywijał, mącąc wodę. Na domiar złego znowu zaczęło kropić. Tego już było za wiele! Prawy szlochał i nie widomo było, czy to krople deszczu, czy łzy. Myszka też była bliska płaczu. Strasznie się wzruszała, gdy ktoś płakał. Od razu musiała pędzić na pomoc. -Co tu zrobić? Gdy tylko dopadło ją to pytanie, już rozbłysła podpowiedź. Pędem ruszyła do Norki. Wpadła do swojego pokoiku, chwyciła różową parasolkę od Amka i zniknęła jak kamfora! 

Po chwili na dużym kawałku kory przeprawiała się w kierunku kaloszy. Trochę się bała, bo dzieci się wierciły, ale dość szybko wskoczyła na kamyk wystający z wody i rozpostarła parasolkę nad chlipiącym Prawym. –Nie płacz! –Już na Ciebie nie pada! – A ty, kto? – Jestem Szaaaaa…. I wtedy kalosz tupnął w wodę, myszka zachwiała się na kamyku i po chwili leżała na swojej parasolce jak na pontonie… -Oj, zobacz! Mała myszka! Siedzi na parasolce koktajlowej! Ale cudna!- Weźmy ją do domu! Weźmy! Dziewczynka schyliła się i zanim Sza zdążyła czmychnąć, złotowłosa trzymała ją w dłoni razem z parasolką. –To nie były żarty! –Za chwilę będę szlochać jak prawy kalosz- pomyślała myszka- niesiona z wrzaskami do domu LUDZI. 

-Mamo, mamo- mała myszka! –Możemy ją zatrzymać, prosimy! – U nas nie byłaby szczęśliwa- spokojnie odpowiedziała mama. Na pewno ktoś czeka na nią w jakiejś norce, których w ogrodzie jest wiele. Wypuście ją, a może z wdzięczności jeszcze do was wróci. Musicie tylko zostawiać na tarasie jakiś smakołyk. –Cukierki?- Ale jesteś mądra!- Ser, przecież- wymądrzał się chłopiec. –Dokarmianie myszy to chyba nie najlepszy pomysł- wtrącił się tato, ale mama spojrzała na niego jakoś tak, więc nie kontynuował. Dziewczynka położyła myszkę na trawie i zwinęła parasolkę. Sza chwyciła swój różowy skarb i tyle ją widzieli. 

Na trasie co wieczór pojawiał się serek, ale Sza wiedziała, że tylko głupiutkie myszy próbują zjeść pyszności zostawione przez LUDZI. Czasem zaglądała do kaloszy. U nich było jak zwykle: jeden śpiewał, drugi marudził, mimo to, już niebawem myszka miała dwóch prawdziwych przyjaciół. Jak na wakacje- to po prostu fenomenalnie! 

A koty- okazały się PLUSZOWE:)

11 maja, 2019

Bajka hałaśliwych kredek (Natchnione bajki 3.)



Pierwszy usłyszał ją Ołówek.

-Przestań, stop! Nie chcę kuracji odchudzającej! Już czuję, że w kartce robi się dziura! -wrzeszczała wniebogłosy Gumka Myszka. Cały rysunek na nic! Katastrofa!

Ołówek nachylił się i krzyknął: - Czerwona! Szybko! Artysta tworzy!

Czerwona Kredka już turlała się po stole. Uwielbiała, gdy coś się działo. Potrafiła w jednej chwili narysować czułe serce albo zachodzące słońce, a nawet płomienie ogniska, ale najchętniej malowała motory, wyścigówki i pojazdy kosmiczne. Zanim Ołówek zdążył się do niej doturlać, już tańczyła w dłoni Twórcy. W dół! W górę! Na boki!

- Ej! Gdzie! Ta kreska jest krzywa! Ja rysuję tylko ślicznie, prościutko, stój!- wydzierała się zupełnie purpurowa ze złości.

Za chwilę wylądowała w pudełku, potrącając Niebieską i Pomarańczową.
- Wiesz Ołówek, ja do tego ręki już nie przyłożę, to bohomaz po prostu.
- Ciiiii, szepnął Ołówek, do pokoju weszła Mama. Podniosła kartkę i westchnęła:

- Po prostu mistrz! Synku, zabieram Twoje dzieło do domowej galerii!

Gumka spojrzała na Ołówek i ochoczo krzyknęła:
- Beze mnie nic by nie stworzył! Czerwona odparła zaczepnie: -Bez Ciebie? Też coś, to ja tak pięęęęknie wypełniłam kadłub tego… czegoś!

- Ołówek spojrzał na nie z góry i stwierdził: -Szkic należy do mnie!

Na te słowa całe pudełko z kredkami zatrzęsło się od wesołego śmiechu.

03 maja, 2019

Bajka szumiących drzew (Wiosenne bajki 1.)

Wiosna spała sobie w najwcześniejszym pąku magnolii. Aksamitne płatki otulały ją miękko. Pewnego ranka wnętrze magnoliowego kokonu rozświetliły złote promienie wiosennego słońca. - Nareszcie -szepnęła Wiosna i zerknęła na ekran swojego wiosnofonu. No tak, Zima już wczoraj przysłała wiadomość, że wyrusza na zasłużony urlop i przekazuje ukochanej siostrze kody do świata.

Wiosna rozsunęła delikatnie płatki magnolii. Kwiat rozchylił się powoli. Była jak Calineczka:) Ogarnęła wzrokiem okolicę i usłyszała to, co lubiła najbardziej: -pak-pak, pszsz-pszsz, pu-pu, szar-szar… Cudowne! To spadały zimowe kubraczki z liściowych pączków wszystkiego. Drzewa brzmiały muzyką, która nadawała komunikat: -to już, -to tuż, -i-dzie, przyj-dzie, -wio-ssssna, wioooo-sna…

Pod wieczór natura była gotowa na premierę sezonu. W roli głównej, jak co roku, miała wystąpić wierzba - wcale nie płacząca:) To ona ćwiczyła z zapałem kołysanie gałązkami i swój niepowtarzalny śpiew, który dla natury był zielonym światłem dla kolejnego początku. Z daleka wyglądała jak szalony gitarzysta miotający burzą długich włosów w czasie koncertu.

Wiosna wybrała na miejsce tegorocznej  premiery obszerną polanę, która moczyła nogi w krystalicznym strumieniu. Na straży jego spokojnego biegu stały eteryczne wierzby. Głowa polany wspierała się o srebrzysty, brzozowy zagajnik. W samo południe, kiedy promienie słońca ogrzały ziemię, spektakl się rozpoczął. Gałązki wierzby kołysały się rytmicznie. Najpierw dał się słyszeć cichy szum. Jeszcze nie melodia. Cała natura zamarła w oczekiwaniu. Powoli można było rozpoznać energetyczne sekwencje pieśni. Z każdym nowym taktem fale wyzwalane przez wierzbę, zataczały coraz szersze kręgi.

Każda roślina przyłączająca się do pulsującego rytmu, otwierała swoje pączki i pozwalała seledynowym listkom wyjrzeć na świat. W kilka chwil zgasła marcowo-kwietniowa szarość i natura włożyła soczysty, zielony kostium. –Jest pięknie! –zawołała Wiosna i wypuściła wiaterek przysłany przez E-Wróżkę. Ten, pędził przed siebie i szeptał listkom, jak falować na wielkim wietrze, jak śpiewać kołysanki ptakom, jak chłodzić w upalne dni, jak wkładać nowe kostiumy kolorów. Co tu kryć, świat obudził się ostatecznie i na zielono:)


Wierzba mogła odpocząć. Młode listki przejęły jej pieśń i niosły ją radośnie w świat do każdej, nawet najmniejszej roślinki. Oczywiście, nie był to koniec wiosennej misji wierzby. Do wczesnego lata była masztem antenowym dla wiosnofonów. Bez niej nic zielonego nie mogło zaistnieć. Była najważniejsza. Widziała o tym. Szumiała z dumy także dlatego, że uważała się również za najlepszą artystkę. Nocami komponowała szumianki i szeptanki, które miały miliony odtworzeń w naturnecie. Wy też na pewno je słyszeliście:)


30 kwietnia, 2019

Bajka kocia odnaleziona w fotelu (Kocie bajki 2.)


Wszystkiemu była winna wróżka Niu. Namieszała w głowie albo raczej w nogach- fotelowi w kwiatki. Był dotąd całkiem spokojny. Innym mieszkańcom pokoju kazał mówić do siebie Foróż, tak z francuska, żeby było elegancko i dystyngowanie, ale to było jego jedyne szaleństwo.

Niu znalazła go w małej pracowni mistrza Tapi. Zachwyciły ją od razu opływowe linie, niewysokie nóżki, ale przede wszystkim delikatne kwiatki, które wygodnie rozsiadły się na powierzchni tkaniny. Wiedziała, gdzie będzie pasował najlepiej. Mistrz Tapi dostarczył fotel jeszcze tego samego dnia i ustawił we wskazanym pokoju. A był to pokój skarbów wróżki Niu.

Stale coś niezwykłego się tam działo. A to motyle przylatywały po kolory, a to pszczoły szukały sposobów, by uczynić miód diamentowo-bursztynowym, to znów niezapominajki wpadały z chichotem po błękit, który pod koniec lata tracił moc lub narcyzy po nowe naszyjniki. Zawsze było gwarno, wesoło i kolorowo. 

Wszystko zmieniło się w pewien poniedziałek, kiedy Niu wróciła do domu z kotem swojej znajomej z Ciasteczkowej Wyspy. Malina wyjechała na Archipelag Smaków i dlatego jej Fopa załapał się na turnus wczasowy do Niu. Odtąd nic nie było już takie jak dawniej w tym domu. 

Uwagę kota od razu przyciągnął Foróż. Niepewnie, napięty jak łuk, zaczął przechadzać się obok fotela. Zatrzymywał się, wąchał kwiaty, niespodziewanie odwrócił głowę w bok, wyciągnął łapkę uzbrojoną w całkiem pokaźnie pazurki i drapnął bok fotela z całej siły. Rozległo się –Ooooj!- w wykonaniu fotela i Yyyyy? – w wykonaniu kota.
-Co robisz? Odejdź! Zaciągasz mi nitki!- pokrzykiwał Foróż.
- No wiesz, a któż to rozkłada kolczaste kwiaty na siedzisku? Muszę je zrzucić, bo pora na popołudniową drzemkę. 

Fotel zaczął podskakiwać ze śmiechu. No tak, nie wskakuj tu, pokłujesz się kolcami- szydził z kota. Jednak Fopa postanowił zaryzykować. Wyprężył się i poszybował… zacisnął oczy i pyszczek, by znieść to, co nastąpi… a tu nic, mięciutko, zacisznie, pachnąco… Do końca dnia wylegiwał się na fotelu, jakby co najmniej miał do tego prawo. Fotel zaczął kichać, bo sierść łaskotała bezlitośnie. Poskarżył się więc wróżce Niu i poprosił, by sprawiła kotu inny fotel. Ona zaś w odpowiedzi zawirowała, zaśpiewała coś, wykonała kilka tanecznych figur i po wszystkim. Fotel patrzył zdziwiony, bo nic się nie stało. 

-Poczekaj, aż Fopa zaśnie, wtedy zobaczysz- zaśmiała się Niu i już jej nie było. 

Kot pojawił się o zmierzchu. Zwinął się w kłębek i fotel mógłby przysiąc, że po chwili już chrapał. Nic się nie działo. Jak zwykle futrzak wyciągnął łapy, a pazurkami zaczepił je o kwiatową gałązkę. Wtedy coś zaszumiało, jak nagle włączony odkurzacz. Foróż poczuł, że pęd powietrza wypycha go w górę! Kot stanął na dwóch łapkach i przechylając się na boki, jak akrobata, sterował lotem. Lotem? Jakim lotem, do stu uszaków pluszowych! Fotel był w szoku.
Nagle skręcili gwałtownie w jakieś zarośla. Między kępami traw coś się poruszyło. Kot rozpoczął pogoń. Na odrzutowym fotelu, oczywiście. Po chwili zawrócili gwałtownie i zagrodzili drogę uciekinierce- małej myszce. O nie! Nie będzie tu mowy o zjadaniu kogokolwiek. To szczęśliwa bajka:) Fopa zagrał myszy na nosie, odtańczył kaczuszki i zaintonował: 
-Malutka mycha, przed kotem czmycha!

I znów zagrał na nosie. Mysz wywiesiła kieszonkową, białą flagę i zasmucona przegraną poczłapała do norki. 

Wieczorem wróciła Niu. –Podobało się? – krzyknęła nie wiadomo do kogo. –Nie podobało… odkrzyknął fotel. Cały bok mam upaprany trawą. –Co takiego? Zdziwiła się wróżka. -Skąd trawa w domu. –W domu? To przez te dzikie podróże ze śpiącym kotem! –Coś wymyślasz, Foróż! Zaczarowałam tylko kota! 

Mimo zapewnień wróżki, szalone podróże w marzeniach sennych kota trwały w najlepsze. A to ścigali się z żabą, która oczywiście była druga na mecie i zasłużyła na kocią pieśń zwycięstwa: 
-Żabka za kotem daleko, rech-rech!- Znowu przegrała, ależ to pech! 

To znowu pokonali tor przeszkód z Reksem i po przybyciu na metę odśpiewali mu chórem: 
-Reks, jak wygrać, kombinuje, ale na mecie kot triumfuje! 

Zdarzało się, że szybowali w obłokach w ślad za jaskółkami i oczywiście zawsze ich kółka były najwyższe i najdoskonalsze, a kotek rapował: 
-Hej jaskółka! Słabe kręcisz kółka! 

Trzeba przyznać, że po kilku szalonych wyścigach Foróż już tak nie protestował. Nawet dało się zauważyć, że niecierpliwie czeka na kocie, senne podróże po zwycięstwo.

Nic jednak nie trwa wiecznie. Niespodziewanie, wcześniej wróciła wróżka. Bez słowa wzięła kota na kolana, lekko machnęła ręką i pazurki zwierzaka skróciły się tak, żeby nie mógł już wczepiać ich w fotel i zabierać go na wyprawy. Potem surowo stwierdziła: -wszyscy się skarżą, że im dokuczacie, że Fopa jest niemiły i naśmiewa się z nich. -Koniec z tym! 

-Jak to? -wyjąkał Foróż. -To oni naprawdę się z nami ścigali? Myślałem, że to hologramy! 
-Oj Foróż, jak Ty nic nie rozumiesz… -westchnęła wróżka Niu. -Od jutra zaczynasz naukę w mojej szkole. Kot zachichotał, a wróżka dodała: -I ty, kocie-też! 
-Miauuuuuuuu!!!


27 kwietnia, 2019

Bajka odnaleziona w pudelku z farbami (Pasjonackie bajki 2.)



-No wreszcie. Odetchnęła pani Paleta. 
-Już myślałam, że Ręka całkiem zapomniała o swoich obowiązkach. Leni się jak Dyzio na łące. Coś tam pisze, coś tam wywija, a za pędzel to nie chwyci wcale.
Wspomniany Pędzel syknął: - Przestań, nie widzisz, że Fioletowa cała w nerwach? 
–No teraz to widzę! –Co się stało kochaniutka? Wyschłaś, czy coś? Ale Fioletowa farbka rozszlochała się na dobre. Ametystowe łzy kapały jak roztopione lody w upał. Na pomoc ruszyła przebojowa Czerwona. Przyturlała się do brzegu pudełka i podała kuzynce niedużą gąbeczkę do otarcia łez. Fiola zerknęła z wdzięcznością i wyjąkała, że już od trzech obrazów jest bezrobotna. Ręka tylko Zielony i Zielony… Czasem Niebieski albo Szary. O niej, o uroczej Fioli nie pamięta w ogóle. Może jej nie lubi po prostu. Wszystkie farbki zaczęły się przekrzykiwać, zaprzeczając i wtedy wkroczył Czarny. Od czasu, gdy obejrzał film o jakichś pingwinach, bez przerwy coś planował i rządził wszystkimi. Nawet Sztalugi zaczynał rozstawiać po kątach, ale raz porządnie szczypnęły go zawiasami i dał im spokój. 

Teraz też miał plan. Szybko wydał krótkie rozkazy. Po chwili farbki zaczęły się wiercić w pudełku, jakby tańczyły twista na parkiecie. Błyskawicznie wyturlały się z przegródek i po kablu od lampki zjechały jak po strażackiej rurze za komodę. Obok dzbanka z pędzlami i pani Palety została tylko Fiola i jej kuzyni: Błękitek z Szarym. Z boku stała też jak zawsze obowiązkowo pani BBF, czyli Butla Białej Farby. Bez niej ręka niczego by nie stworzyła. Nigdy. Teraz też zaczęła właśnie od niej. Zatrzymała się nad pudełkiem, podniosła pokrywkę, nawet sięgnęła za komodę, ale niespodziewanie machnęła, jakby chciała przepędzić natrętną muchę, zawisła bez ruchu, a potem… chwyciła Fiolę i się zaczęło. Śmigała w prawo, w lewo, w górę w dół i na ukos, czasem sięgała po Szarka, nawet i Błękitek ruszył w tany po blejtramie. Pani BBF co chwila pędziła na spotkanie z Paletą. Nie minęło nawet wiele czasu i przed oczami wyglądających zza komody farbek ukazało się dziwaczne miasto, takie jakieś odbijające się w krzywym lustrze.


Całkiem, całkiem… Wycedził Czarny. Nie chciał urazić Fioli, ma się rozumieć. Wtedy z kryjówki wystrzelili jak z procy Turkus, Limonka i Stalowy. Zanim dowódca Czarny zdążył zrobić cokolwiek, ręka jak kosmiczny prom wystartowała z odzyskanymi kolorami w górę. Obraz rozpromienił się, zaczął połyskiwać wesoło i soczyście. Fioli to pasowało, bo Limonka to jej kumpela od zawsze, a Turkus... a Turkus to całkiem inna historia:)





I nagle… Czarny jak komandos, bez ceregieli wspiął się po gałkach od komody na samą górę i stanął na baczność przy pani BBF. Ręka była zdziwiona. Nawet Pędzel odłożyła, chwyciła szefa wszystkich farb i zaczęła go przymierzać do różnych części obrazu. Kolory zgrzytały ze złości zakrętkami. –No nie! Zaraz nas zamaluje! Ale nie stało się nic takiego:) Ręka powiesiła obraz na ścianie i postawiła na sztalugach drugi blejtram. Bez trudu wyczarowała to samo miasto, ale zatopione w nocnych ciemnościach. Wszystko tu połyskiwało, błyszczało, a gdzieniegdzie lśniły radośnie iskierki soczystych, rozświetlających noc kolorów. 
-No, czadowo mi znów wyszło! Z dumą ocenił Czarny. Po prostu jestem artystą. No i rękę mam nie najgorszą do pomocy…

14 kwietnia, 2019

Bajka kociego odkrywcy (Kocie bajki 1.)







Było zupełnie cicho i szaro-buro. Zabawa stała w kącie jak porzucona miotła. Radosne kocie podskoki ustawiły się równiutko przy drzwiach i na wszystkie nogi nałożyły na wszelki wypadek kalosze, traperki, trampki, espadryle no i sandały, na klapki zabrakło miejsca. Można by wprawdzie…

Stop. Ta bajka nie o tym. 

No więc, obok drzwi stanął niespodziewanie Odkrywca. Coś go tu przyciągnęło i na pewno nie były to porozrzucane buty. Mógłby przysiąc, że dotknął go jakiś błękitny rozbłysk. Nie wiedział jednak, gdzie zacumować wzrok. Opływał spojrzeniem wierzch szafki na buty i lustro, a tam nic. Schylił się nawet i pozaglądał do wnętrza przepadzistych szuflad. Nic i nic. Gdy podnosił głowę, niespodziewanie zaczepił wzrokiem o dziurkę od klucza mieszkającą w starych, wejściowych drzwiach. To ona wysyłała te błyski. –W porządku- pomyślał Odkrywca. Do dzieła! Nasunął na oko filtr z kamerą najnowszej generacji, nastroszył futro i spojrzał. 

W tej samej chwili porwało go tornado zdarzeń. Zawisł w błękitnym powietrzu wirującym wolno. Obok niego galopowały w przestworzach- KROWY. Niektóre płynęły w przezroczystych bąblach, inne przelatywały ze świstem, jakby je ktoś wystrzelił z procy. Były też takie, które żeglowały na szklistych chmurkach, a niektóre dosiadły nawet małych meteorytów i próbowały używać ich jak kajaków. 

Cóż to za odlot, jeszcze nie jesień, a i krowy raczej nie odlatują gdzieś sobie w ogóle. Chyba. Odkrywca pomyślał, że sprawdzi u źródła, bo na wsi nie był od lat i myszy już nie łowi. Rozejrzał się, którą podróżniczkę by wybrać do wywiadu. Małą w białe łaty czy wielką, białą w czarne, a może tę rudą, rogatą trochę przesadnie. Gdy tak patrzył w krąg, oniemiał, bo jego drzwi i dziwna dziurka od klucza ulotniły się jak para wodna w mroźny dzień. W tej samej chwili przygalopowała Chwila Konieczna z plecakiem niezbędnych gadżetów. Odkrywca szybko wybrał co trzeba. Uruchomił maskujący kombinezon powleczony kasztanową sierścią w łaty i popłynął za krowami. 

Niebawem zaczęła rosnąć przed podróżnikami wielka, zielona ni to wyspa, ni planeta. Takie nie wiadomo co, po prostu. Niespodziewanie świat wyhamował. Nad Odkrywcą zmaterializował się spadochron, więc wylądował miękko na rozległej, kwietnej łące. 

Wszędzie pośród wielkich kęp trawy wylegiwały się krasule. Wesoło rozprawiały o czymś, zaśmiewały się w głos, aż rogi się trzęsły. Co chwila któraś stukała kopytem w ziemię i wtedy pojawiało się źródło krystalicznej wody. Gdy zrobiło się zbyt słonecznie, z traw wyrastały parasole olbrzymich łopianów i kołysząc się na wietrze, chłodziły zrelaksowane krowy i krówki, żeby się jeszcze bardziej wyluzowały. 

Odkrywca chciał sklecić jakieś sensowne pytanie, ale wyjąkał tylko: - ale jak…, skąd… miaaaaau! Zanim jego myśl ubrała się w słowa, wesoły cielaczek wskazał ogonem wzniesienie, na którym widoczny był jakiś dziwny pomnik albo figura. Odkrywca skierował się ku wzniesieniu, a mijane, szczęśliwe krowy witały go serdecznie, tak jakby znali się od lat.

Na wzgórzu stał sklecony z pierza i puchu dziwny niby-posąg. Wokół przepływały łaciate. Układały z kwiatów i trawy napis: Dobroczyńcy- wdzięczne na wieki KROWY. 

Na wieki... No tak, pomyślał Odkrywca, to o mleku można zapomnieć. Ale kakao trochę żal. Krowy przestały się nagle uśmiechać, zupełnie jakby słyszały jego myśli. 

W niezręcznej ciszy falował tylko szum pierzastego monumentu, dumnie spoglądającego z góry na setki swoich uszczęśliwionych poddanych. Odkrywca zdjął kapelusz i polizał łapkę. Potem zadzwonił telefon. - Tak, to ja! No mówię, że ja - Kocurka!

12 kwietnia, 2019

Bajka muzycznej szafy (Natchnione bajki 1.)




Słyszała to dobrze. Rozmawiali już o tym nieraz. Najbardziej przeszkadzało im skrzypienie. Nawet oliwili zawiasy, ale pozostawały po tym oliwieniu tylko zacieki, a melodia zostawała. Nic nie rozumieli! Przecież ONA do nich mówiła, czasem krzyczała… i nic. Po prostu głusi jak pnie. Oczywiście, nadeszło w końcu to słynne: I nagle… Stało się. Pewnego dnia została sprzedana. Nie wiedziała, czy się cieszyć, czy martwić. Pewnie kupił mnie ktoś tak wiekowy jak świat! Na pewno. Będzie spał i nawet skrzypienia nie usłyszy. 

A tu, niespodzianka! Ustawiono ją w pokoju pomalowanym we wszystkie z możliwych kolory. W każdym kącie coś się piętrzyło, kłębiło, turlało i podskakiwało. Na środku stała makieta z kolejką elektryczną! Bosko po prostu! Ale najlepsze było to, że kiedy w szafie zamieszkały już te wszystkie piętrzące się skarby i zapanował porządek, do pokoju wpadł jak bomba mały Ktoś! Podszedł do szafy, krzyknął: -Ale czadowa! Cześć! Mogę? I delikatnie chwycił drzwi. Poruszając nimi, komponował najdelikatniejszą, skrzypiącą melodię. Wyraźnie mu się podobało, ba, po prostu był zachwycony! Już bez pytania wszedł do środka i usiadł w kącie. Oparł się o TEN bok… I wszystko zawirowało. Szafa najpierw stała się absolutnie nowoczesna, zawirowała, potrząsnęła grzywą zdobień, włożyła wygodne buty i zawołała. -Trzymaj się! Startujemy! Już nie była szafą ani starą, ani nową. Była kapsułą pędzącą na Archipelagi Szafirowego Jeziora, gdzie, jak wiadomo, mieszkają bajki na raz. 

Cóż to była za wyprawa! Aż się w głowie mąci od wrażeń. I do tego, nie była ostatnią! Czasem razem lecieli w kosmos, czasem jak wóz pancerny wkraczałli do jakiejś gry… No działo się po prostu! 

Wreszcie. Marzyła przecież od lat, że ktoś odnajdzie ukryty w niej klucz do bajek. I całkiem niespodziewanie jej marzenia się spełniły. Ze szczęścia skrzypiała tak głośno, jak nigdy. I nikomu to nie przeszkadzało.

11 kwietnia, 2019

Przeprowadzka zakończona:)


Bajka Tysiąca Zegarów (Czas 15.)


To był jego pokój. Kiedy otwierał oczy, nasłuchiwał, a one szeptały wciąż coś nowego. Tik-tak, tik-tak, tak-tak, tak-tak, czyż-nie, czyż-nie, noo-nie, noo-nie, chodź-tu, chodź-tu, oo-joj, oo-joj, niech-tam, niech-tam stale… Każdy był jak ciepłe słońce, jak popołudniowy spokój w fotelu, jak kołysanie hamaka albo lekki wietrzyk w dłoniach. Ich głosy tworzyły zgodny chór. Rytmiczny. Żaden się nie późnił ani nie pospieszał, to było dziwne. Wystarczyło, że zamieszkały u jakiegoś zegarmistrza, a już melodia się rwała, chór nie brzmiał tak idealnie, czasem wybrzmiewała fałszywa nuta albo nawet dawał się słyszeć piszczący zgrzyt. Jednak nie tu. Tu- nigdy.

Zdarzało się, że któryś zasypiał. Wtedy Czas przenosił go z wielką troską, bardzo delikatnie, jak porcelanową, przezroczystą filiżankę - do wielkiej sypialni zegarów. Gdy przekraczał jej próg, wpadał w otchłań ciszy. Czuł ją. Unosiła się w powietrzu, wsiąkała we włosy i ubranie. Nawet on- Czas- czuł się tu jakoś uroczyście i odświętnie. Bywało, że któryś zegar budził się niespodziewanie i zaczynał żarliwie szeptać swoją melodię: oo-joj, oo-joj, oo-joj, oo-joj… Głos falował jak muślinowa chmurka, płynął w powietrzu, zawisał nad siwą głową Króla, a po chwili rozsnuwał się i znikał. Melodia gasła i znowu otulała wszystko łagodna cisza. 

Najmilsze były te chwile, kiedy przybywał jakiś zegar z kukułką. Na samą myśl Czas się uśmiechał, zdarzało się nawet, że chichotał albo śmiał się serdecznie do łez. Kukułki nie miały sobie równych. Nie przejmowały się niczym. Hałasowały co chwilę, ale zawsze do rytmu. Tak, rytmu nigdy nie gubiły. Darły się jednak całkiem niesubtelnie, żądając owacji. Miały jakieś celebryckie zapędy. Czas nigdy nie przestał się dziwić ich dziwnej pasji. Mimo to, przepadał za nimi tak, jak za pozytywkami, które śpiewały słodko, gdy otworzyło się klapkę zegarka na łańcuszku. Przynajmniej raz dziennie sprawiał sobie radość, otwierając ukryty w kieszonce własnego surduta wypolerowany zegarek. Łagodne: la-li-la-laj—la-li-la-li—la-le-le-laj…. śpiewane do rytmu niestrudzonego mechanizmu zegarka: tak-graj, tak-graj, tak-graj…, czyniło go szczęśliwym. Czas zamykał na moment oczy i płynął do niedużego, drewnianego domu, w którym ta pozytywka mieszkała. I on też. Tak dawno, że bez tej melodii musiałby pomyśleć, że to nie wspomnienia, a zwykłe, sentymentalne imaginacje. 

Każdego dnia Czas wpisuje do Wielkiej Księgi Wszystkiego wciąż nowe zegary i uwiecznia na magicznej pięciolinii ich melodie. Raz tutaj wpisane, istnieją już zawsze. Słowo daję:)

Bajka Bławatkowych Ciasteczek(Ciasteczkowe bajki 4.)




Królowa Jesiennej Wyspy miała przed sobą jeszcze spory kawałek panowania. To nie był czas na przejęcie obowiązków przez Panią Zimę. Jednak stęsknione za sobą siostry umówiły się na spotkanie w jednym z miast. Spacerowały alejkami i wesoło się nagadywały. Zima polecała miejsce na odpoczynek po pracy, a Jesień słuchała z zapartym tchem o Archipelagu Zawsze. Jeszcze tam nie była, ale zmieni to! Z radości machnęła ręką, a liście śpiące w stertach na trawnikach zatańczyły na wietrze. Gałęzie entuzjastycznie wybuchły oklaskami, a Słońce zaciekawione tym zamieszaniem chwyciło za rąbek szarej, chmurowej poduszki, na której spało i… z nieba pokropiło deszczem. Zima otrząsnęła się z chłodnych kropli, które zdążyły zamarznąć na jej sukni i spadały z brzękiem jak diamentowe paciorki. –No, dalej siostrzyczko, zawołała radośnie Jesień, zakręciła się i fale deszczu znów pogłaskały świat. Rozbawiona Zima zrobiła to samo. Jednak jej suknia prószyła delikatnymi falami śnieżynek, które zaczęły się bawić w berka z kroplami deszczu. 

Malina spoglądała przez okno. Padał deszcz ze śniegiem. Świat poszarzał. Jesień i zima nie mogą się chyba zdecydować, która powinna odejść, a która zostać… pomyślała bez entuzjazmu. Nie lubiła zimy. Za późną jesienią też nie przepadała. W ogóle nie lubiła pór roku w ich ekstremalnych wersjach. Najlepsza dla niej była złota jesień, skrząca się bielą zima, malachitowa wiosna i chabrowe lato. 

Tak, chabrowe lato… chabrowe lato… CHABROWE… Tak! Ch-a-b-r-o-w-e! Malina poderwała się ze swojego ulubionego fotela i zawirowała jak pogodowe siostry. 

I wtedy się zaczęło! 

Musi najpierw wybrać foremki! Tak! Kwiatek, serduszko i… , i… , i cukierek! Żeby było słodko. Spojrzała na Księgę, a tak zaszeleściła kartkami. Malina spojrzała. To doskonały wybór, moja droga, pochwaliła niezawodną przyjaciółkę. Przepis na ciasto z gotowanymi żółtkami pozwalał wyczarować kruche ciasteczka lekkie, złociste i wyjątkowo smakowite! Doskonałe, żeby przywołać ze wspomnień lato. Malina uwinęła się z pieczeniem raz, dwa! Wybrała okrągłe, szafirowe talerze i poukładała na nich kręgi złocistych cukierków, serpentyny serduszek i spirale kwiatków. Potem, jak wiadomo, na scenę wkroczył Zielony Pędzel, który wiedział, że jest niezastąpiony, więc trochę marudził, bo uwielbiał, kiedy ktoś mu mówił, że bez niego, ani rusz! Malina, oczywiście, zachęcała go do pracy, mówiąc, że dzisiaj będzie smarował ciastka miętowym lukrem, a to takie odświeżające! Pędzel dał się skusić i po chwili wszystkie ciasteczka lśniły jak szczyty wysokich, zawsze ośnieżonych gór. Malina czekała na tę chwilę. Lekko otworzyła pokrywę prążkowanego, szklanego słoika wypełnionego szafirowymi płatkami, które dostała od pani Bławatkowej. Zaczęła sypać je na jeszcze wilgotny lukier i nie mogła się nadziwić małym cudeńkom, jakie tworzyła. 

Kiedy ostatni ciasteczkowy cukierek dostał bławatkowy kubraczek, Malina pognała do szafy. Odszukała szafirową sukienkę i miętowe korale. Wystroiła się, zaparzyła herbatkę z chabrowymi płatkami i usiadła w fotelu przy oknie. Od bławatkowych ciasteczek bił blask, który dostrzegły siostry Jesień i Zima. Natychmiast zawołały Lato i we trzy stanęły pod oknem Maliny. Słońce zajaśniało ciepłym blaskiem i także wysunęło promień po ciastko. Malina zaprosiła niespodziewanych gości na herbatkę. Chabrowe ciasteczka znikały jak wakacyjne dni kąpiące się w Szafirowym Jeziorze. Zima zdradzała gospodyni, jak dostać się na Archipelag Zawsze, gdzie nieustannie jest piękna pogoda. Malina z wdzięczności zapakowała dla każdego gościa chabrowe ciasteczka na drogę i zaprosiła na kolejne, weekendowe łakocie. Promyczek poprosił o większe pudło ciasteczek, wspominając coś o łakomstwie Słońca… Rozbawił tym towarzystwo, bo Słonko ogłosiło niedawno, że razem z Księżycem rozpoczyna dietę CUD i ma zamiar zrzucić zbędne kilogramy. Mimo wszystko ten podstęp udał się Promykowi, bo otrzymał, oczywiście, największe pudło ciasteczek.

Bajka Rumianych Rogalików (Ciasteczkowe bajki 3.)




Cisza rozsiadła się w każdym kącie. Leżała na fotelach, zwinięta w kłębek turlała się po parapetach i podłodze. Kuchni to pasowało. Spod przymkniętych powiek spoglądała za okno. Drzewa były już spakowane na zimę. Liście jak skarby piętrzyły się w wielkich workach przycupniętych obok wysmukłych pni. Niebo poszarzało, ale Zmierzch nie nadchodził, bo stał za rogiem zajęty rozmową z zachodzącym Słonkiem. Małe Gwiazdki mogły korzystać jeszcze jakiś czas ze swojej niewidzialności, więc rozrabiały, podpływały do szyb kuchennego okna i stroiły nie najgrzeczniejsze miny. Księżyc zupełnie nie reagował na ich szaleństwa. Jak zawsze kontemplował swoją linię i przeglądach się w lustrach szyb. Wydawało mu się oczywiste i normalne, że od każdego z nich powinien otrzymać w darze komplement albo chociaż życzliwe mrugnięcie z aprobatą dla kolejnej zmiany w jego wyglądzie.

Kuchnia też przyglądała się rogalowemu Księżycowi. Westchnęła na myśl o cudownym zapachu drożdżowych rogalików z serem albo domową marmoladą. I lukrem, oczywiście. Stary Kredens chyba umiał czytać w myślach, bo odezwał się nie wiadomo do kogo właściwie: -U mojego dziadka na Mazurach na rogale z lukrem mówili >>szneki z glancem<<, to było takie tajemnicze, ekstra, po prostu! Kuchnia zamrugała światełkami wyciągu: –Muszę przyznać, że potrafisz mnie zawsze zainspirować, Kredensie! –Staram się, zamruczał Kredens i z zachwytem obserwował, jak Kuchnia płynnym ruchem wyciąga stolnicę, makutrę, ustawia Robot i z kolejnych tajemniczych torebek wsypuje do niego składniki. –A niech mnie! Czyżby szneki… - Oczywiście! Radośnie odkrzyknęła Kuchnia i uchyliła okno, przez które do wnętrza wpadła hałastra radosnych Gwiazdek przezroczystych jak złociste lizaki. 

Gwiazdki wiedziały, co robić. Kuchnia uchylała kolejne drzwiczki, a one wyciągały słoje z marmoladą w kilku smakach, małe słoiczki z bakaliami, pudełko z serem, który drzemał w lodówce i oczyśćcie zielony pędzel do smarowania ciastek. Kiedy Robot zameldował wykonanie zadania, a ciasto wyrosło, pan Wałek równiutko je wywałkował. Gwiazdki mogły już, z chichotaniem i paplaniną o tajemnicach Pierzastych Chmurek, zwijać kształtne rogale, ukrywając w środku pyszne nadzienie. Każde ciastko otrzymywało błyszczący makijaż i już mogło oczekiwać na wyrośnięcie. 

Gwiazdki, mając chwilkę, zaczęły szukać kłębków Ciszy, które widziały zza szyb na parapetach, ale chyba poturlały się gdzieś pod Kredens, bo nigdzie nie mogły ich znaleźć. Niestety, nie miały czasu na dalsze poszukiwania, bo wyrośnięte rogale rozpoczęły wymarsz do piekarnika. Włożyły ciemne okulary i pergaminowe kapelusze, jak to na plażę:) 

Po dobrej chwili, na wielkim półmisku zaczęły piętrzyć się polukrowane i posypane chrupiącymi orzeszkami, skórką pomarańczową i urażonymi ziarnami, rumiane półksiężyce. Nie da się opisać cudownego zapachu, który splatał ze sobą szczęście, radość, spokój i aromat święta. 

Kuchnia uchyliła znów okno i zaprosiła na degustację Księżyc wraz z jego dworem. Zrobiło się uroczyście. Kredens wyszukał najbardziej elegancką i srebrzyście brzęczącą zastawę. Każdy miał swoje miejsce. Nawet Cisza ukryta w kątku wyciągnęła smukłą dłoń po pyszny smakołyk. Starczyło dla wszystkich. Kuchnia była dumna i szczęśliwa. 

Gdy niebo włożyło granatową pelerynę, goście odpłynęli, a Kuchnia jakoś tak magicznie zrobiła porządki, zbierając wszystkie zabłąkane okruszki. 

Późnym wieczorem Malina wróciła do domu, pomyślała, że nigdzie nie pachnie tak pięknie, jak u niej, i że od rana chodzą za nią pyszne, rumiane rogaliki, więc będzie musiała je niedługo upiec. Kuchnia westchnęła: -Tylko nie dziś, na Boga!