Pokazywanie postów oznaczonych etykietą natura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą natura. Pokaż wszystkie posty

11 lutego, 2021

Bajka modnisi Lisi-Alisi (Ptakoteka 2.)

Od czasu wizyty psa Olafa, na Ptasiej Wyspie stale coś się działo. Pan Sztachetka twierdził nawet, że to wszystko sprawka wróżek i ich magii, której okruszki można było znaleźć wszędzie. Wyspa błyszczała, śpiewała cichutko, no i pachniała jak pole frezji! Nikogo więc nie zdziwiło za bardzo, że stary dom na wzgórzu wynajęła Lisia-Alisia. Przybyła wprost z Kwiecistej Wyspy Kolorowej Królowej i natychmiast ogłosiła, że otwiera Salon Ptasiej Mody.

Mało kto się do tego przyznawał, ale absolutnie wszyscy zapragnęli odwiedzić to niezwykłe miejsce i zaznajomić się bliżej z modnisią, Lisią-Alisią. Nawet pan Sztachetka myślał całkiem poważnie o zmianie brązowej barwy swoich desek, która całkiem już zblakła, a gdzieniegdzie nawet odpadała całymi płatami. Martwił się tylko, że skoro to Salon PTASIEJ Mody, może nie uniknąć jakiegoś pierzastego deseniu.

Przez jakiś czas nie było jednak odważnego, który powierzyłby jako pierwszy swój wygląd łapkom modnisi. Ptakodziób Czarny rozsiewał nawet plotki, że wizyta u Lisi jest bardzo, ale to bardzo niebezpieczna. Na szczęście, nikt jego rewelacji nie brał na poważnie.

Którejś pachnącej środy gruchnęła wieść, że Czarnielot, wracając z Czeremchowego Zagajnika, zagadał się przez trelimórkę z babcią, zniżył lot i tak nieszczęśliwie zaczepił o gałęzie sosny, że stracił wszystkie pióra lewego skrzydła. Cóż było robić, musiał bez chwili namysłu ruszyć do salonu Alisi.

W okamgnieniu całą wyspę obiegła ta wiadomość, na którą wszyscy czekali. Niektórzy nawet udali się na wzgórze modnisi i oczekiwali w gałęziach pobliskich drzew na efekty pracy artystki. I trzeba przyznać, że było warto!

Po kilku godzinach otworzyło się wielkie okno na poddaszu starego domu i oczom wszystkich ukazał się bohater dzisiejszego dnia. Wyspa wstrzymała oddech. Lewe skrzydło Czarnielota błyszczało błękitnymi i turkusowymi piórami, które miękko falowały na wietrze. Do tego cichutko, prawie niesłyszalnie śpiewały jak woda w strumieniu  szepcząca do traw, kamyków i gawędząca z żabami. Ale to nie było wszystko! Dziób ptaka stał się purpurowy, a nad każdym okiem pysznił się pęk szmaragdowych puszków.

No nie! Tego było już nadto! Tłum ruszył do bramy starego domu, gdzie czekał spokojnie pan Długoptak z okazałym grafikiem spotkań. Modnisia Lisia-Alisia obserwowała wszystko zza firanki i naprawdę nie zgadlibyście, o czym właśnie myślała…

Bajka w Ptakotece (Ptakoteka 1.)


To nawet trudno pojąć! I prawie nie sposób uwierzyć! Tak! Stało się! Przyjechał! Przybył ON i jego aksamitne, miodowe uszy! Na Ptasiej Wyspie zawrzało radosnym świergotem. Każdy ptak chciał uścisnąć łapę Olafa-psa, który ukończył właśnie Uniwersytet Wspaniałych Stworzeń.

Po burzliwej naradzie ustalono, że spotkanie z idolem całej Bajkanii odbędzie się w „Ptakotece”. Miejsca dużo, dobre światło i oczywiście- scena! Niewielka wprawdzie, ale na wywiad i wręczenie upominków wydzierganych własnymi dziobami, a także wokalne popisy państwa Słowików- wystarczy.

Wczesnym sobotnim popołudniem przed „Ptakoteką” zgromadziły się tłumy. Długa kolejka fanów Olafa wiła się od drzwi wejściowych aż po Lisią Polanę. Ptaki i inne stworzenia, znane z kultury osobistej i troski o innych, zachowywały należyty dystans i starały się nie otwierać dziobów. Niektóre dla pewności, znając własne gadulstwo, zawiesiły na nich kwiaty lub upominek i tak pilnowały się, żeby nie ćwierkolić.

Kiedy stojący w kolejce mijał trzy brzózki, dostrzegał wnętrze „Ptakoteki”, ach, co to był za magiczny widok! U sufitu kręciła się błyszcząca, świetlista kula, która mrugała wokół brylantowymi smugami światła!  Olaf witał wszystkich bardzo grzecznie, machał króciutkim ogonkiem, czasem polizał kogoś nieśmiało w skrzydło, czasem zaszczekał, ale dyskretnie, zdarzyło się raz czy dwa, że nawet pochwalił czyjąś kreację lub modną czuprynkę. Niektóre ptaki chciały od razu rzucać się bohaterowi na szyję, ale na szczęście pan Długoptak w porę reagował.

Ku zdumieniu zebranych przybyła też Kocurka, a przecież każdy wie, jak narozrabiała ostatnio. Nie uszło uwadze żadnego ptaka, że panna Kotka ustroiła swój czarny ogon czerwoną kokardą i udawała, że nic a nic się nie przejmuje. Zajęła miejsce przy panu Sztachetce i prezentowała wymyślne ćwiczenia rozciągające. Przyprowadziła ze sobą myszkę Szarusię, żeby pokazać, jak się zmieniła i jaka jest przemiła. Z dala trzymał się też Ptakodziób Czarny.   Przestępował z nogi na nogę, drapiąc przy tym deski pana Sztachetki, był zawstydzony, bo nie wykonał żadnego upominku.  Pan Sztachetka nie bardzo chciał przebywać w tym towarzystwie, ale był kulturalnym płotem, więc tylko zmrużył oczy i wymownie milczał.

Kiedy już wszyscy zajęli swoje miejsca, przemówił wilga Leon. Powitał wszystkich, machnął skrzydłem i… zaczęło się! Najpierw rozległy się ciche świsty, potem powietrze zafalowało, rozbłysły ciepłe, miodowo-złote światła i wszyscy zebrani aż krzyknęli z zachwytu! Błyszcząca kula zawirowała i „Ptakoteka” zmieniła się w Salę Tronową Zamku Kolorowej Królowej! Wszystkie miejsca zostały zajęte! Pojawiły się wróżki, zwiadowcy i pary królewskie wszystkich wysp Archipelagu Bajki na Raz. Wróżka Tysiąca Emocji wirowała pod sklepieniem, rozsiewając radość, zachwyt i euforię!

Olaf oniemiał. Nie wiedział, co się dzieje! Nie zrozumiał z wrażenia ani słowa z przemówienia Królowej i nawet nie śmiał spojrzeć na swoją szyję, na której pojawił się Magiczny Medal Bajkanii. Zerkał na piętrzące się stosy prezentów, które za sprawą E-Wróżki spłynęły deszczykiem na scenę. Mało brakował, a nie wydobyłby z siebie głosu, ale wróżka Niu dodała mu otuchy, pogłaskała czule i Olaf przemówił. Skłonił się przed Kolorową Królową, podziękował cudownym ptakom, zachwycił się magią wróżek i ogłosił, że wszystkie  szaliki, nauszniki i podpórki do książek, które dostał, będą jego skarbami!

Na koniec dał znak Leonowi, który podał mu plik kopert. Zapadła cisza, tylko w powietrzu słychać było cichy szum skrzydeł oddziału ważek pilnujących bezpieczeństwa. Olaf drżącym głosem, poszczekując z radości od czasu do czasu, ogłosił: Oto zaproszenia do udziału w zajęciach Uniwersytetu Wspaniałych Stworzeń! A potem odczytał listę szczęśliwców! Na sali zapanował zgiełk, każdy chciał się uczyć, żeby być tak wspaniałym jak Olaf!

Kiedy koperty odebrali już: Czubopiórka, Puszystek, Zielonak, Piskluszka, Kropaczek, Trelifiolka, Płaskuszek, Piórchotek, Czarnielot i  wiele innych wspaniałych stworzeń, w łapie bohatera pozostała ostatnia koperta. Każdy pragnął tego zaproszenia. Każdy- z wyjątkiem Kocurki, która na wszelki wypadek przysiadła obok drzwi, żeby prysnąć, jakby co. I wtedy stało się to, czego rozpieszczona Panna Kotka obawiała się tak bardzo. Olaf z wyraźnym zachwytem odczytał: Panna Kocurka… z wielu dziobów i pyszczków wyrwał się głos zawodu, a z kociego gardełka wystrzeliło wysokie: MIAAAAAU! Nie było jednak ratunku. Nad drzwiami zawisł komar Bzykulek, odcinając drogę ucieczki, a wróżka Niu błyskawicznie pochwyciła kotkę i w jednej chwili przeniosła wszystkich wyróżnionych zaproszeniami, na Uniwersytet Wspaniałych Stworzeń.

Podróż była krótka, ale Kocurkę i tak zdążyła dopaść przerażająca myśl, że czas szczęścia i nieustannego relaksu w domu wróżki Niu, dobiegł końca.

12 października, 2020

Bajka uprzejma (Emocyjne bajki 2.)



        Jesień wprowadziła się do parków. Wszystkie gaiki, rabaty i zarośla otrzymały nowe, soczyste barwy, zrobiło się naprawdę pięknie i bardzo stylowo. W lasach trwały jeszcze przygotowania do jesiennej inauguracji. Niektóre drzewa liściaste narzekały, że muszą na zimę rozbierać się z liściastych kubraczków, zazdrościły Sosenkom i Jodłom, bo im wolno nosić ubrania cały rok. 
-To niesprawiedliwe- złościł się wielki Dąb. 
-To ze sprawiedliwością nie ma nic wspólnego, szepnął do ucha Dębu rezolutny wiaterek Pasi. 
-Bardzo pana przepraszam, ale pana liście są delikatne i nie przetrwałyby mrozów, a igiełki pani Jodły i pani Sosny są grube i solidnie zabezpieczone przed wszystkim w zasadzie, co niebezpieczne. 
-A Ty co, wszystkie rozumy pozjadałeś, że mnie pouczasz- oburzył się Dąb. 
-Ależ skąd, ja tylko chciałem pomóc zrozumieć… 
-No, no, uważaj sobie młokosie!- rozzłościł się Dąb, bo nie lubił, gdy ktoś przyłapywał go na niewiedzy. Pasi wyszeptał więc znowu: 
-Przepraszam… i cichusieńko odpłynął w głąb dębowej alei. Po prawej stronie zauważył ławeczkę, którą całkiem zasypała lawina liści szykujących się do podróży. Pasi zanurkował, jednym wiatrowym skrzydłem porwał liście i zsypał je pod krzakiem czarnego bzu. Przez chwilę gapił się, widząc, jak kolorowa stertka migocze w słońcu niczym skarby Sezamu. Do ławeczki zbliżyła się właśnie para ludzi, nie mogli się nadziwić, że akurat dla nich jedna ławeczka jest czyściutka i gotowa do zajęcia. Wiaterek ucieszył się i już go nie było. Zatrzymał się po dłuższej chwili obok małego pawilonu, z którego dolatywał słodki zapach rurek z kremem. Dojrzał, że dość energicznie, choć z niemałym trudem, z solidnymi, stalowymi drzwiami mocuje się starsza pani. Kiedy już machnęła ręką i miała zrezygnować ze słodkiej przyjemności, niespodziewany podmuch wiatru otworzył przed nią drzwi cukierni na oścież. 
– No proszę, ktoś mi tu dopomógł- ucieszyła się  seniorka. Pasi poczuł się naprawdę potrzebny, jego przyjaciółka Bryzia mówiła mu, że pomaganie jest bardzo miłe, ale dopiero teraz zrozumiał, co miała na myśli.  
        Szczęśliwy wiaterek przysiadł na wiotkich gałązkach dzikiej róży i zajął się obserwowaniem rodzinki jeży. Wyglądały uroczo. Wszystkie miały kamizelki z kolorowych liści i koszyki na jesienne zbiory. Zapewne tuptają pod starą jabłonkę rosnącą na dużym trawniku obok placu zabaw- rozmyślał Pasi. Postanowił wyprzedzić kolczastą rodzinkę i sprawdzić, co tam ciekawego słychać u pani Jabłonki. Po chwili był na już miejscu i delikatnie wplatał skrzydła w gałązki uginające się pod ciężarem dorodnych, pąsowych jabłuszek. Niestety, delikatność na nic się zdała. Dojrzałe jabłka zaczęły pacać na trawę jedno za drugim. Jabłonka zerknęła krzywo spod okazałego sęku na Pasiego i stwierdziła bez większych emocji: 
-Masz szczęście, mały, że te jabłka są dziś naprawdę potrzebne dla gości, którzy tu niebawem przyjdą. Proszę cię, bądź tak miły  i poukładaj je porządnie w tych koszach. Mówiąc to, wskazała najdłuższą gałęzią na obszerny, drewniany stół zastawiony wiklinowymi koszami. 
- Ależ z przyjemnością- zawołał Pasi i zabrał się do roboty. Wiaterek z wysiłku aż głośniej szumiał i pokropiło nawet wokół niego deszczykiem, ale króciutko, a ciepłe słońce błyskawicznie osuszyło wszystko wokół.
-Przepraszam panią, ale co to za goście mają się pojawić? -zapytał Pasi. 
-Nie wiesz? No tak, jesteś bardzo młodym wiaterkiem, zaszumiała wesoło Jabłonka. 
-Poczekaj tu trochę, to się przekonasz, zapraszam na ten konar, z niego jest najlepszy widok. 
Pasi sfrunął na rozłożystą gałąź i rozejrzał się po okolicy. Jabłonka rosła sobie na skraju wielkiego trawnika, który opadał w dół i przechłodził miękko w wielką łąkę otoczoną brzozowym zagajnikiem, ciągnącym się wzdłuż wielkiego, wijącego się wąwozu, hen, aż po horyzont. 
        Trawnik powoli zapełniał się gośćmi. Obok siebie stali ludzie, tłoczyły się przeróżne zwierzęta i nadlatywały ptaki. Kiedy słońce było już liliowo-pomarańczowe,  na konar obok Pasiego sfrunął niezastąpiony mówca- wilga Leon i rzekł:
-Dziś żegnamy panią Lato i witamy kolorową Jesień. Wypełnimy cały świat naszymi cudownymi, wakacyjnymi wspomnieniami, wyślemy je w dal, by cieszyły mieszkańców innych światów i rozpraszały jesienne mroki. 
-Kochani, przypomnijcie sobie wszystkie najpiękniejsze, wakacyjne chwile i wypuście je na wolność, niech szybują swobodnie! 
        Kiedy Leon kończył swoje wystąpienie, wszyscy dostrzegli na niebie orszak Lata spakowany do drogi. Pasi zobaczył zaraz za nim coś jakby kolorowe i zarazem przezroczyste bańki wznoszące się majestatycznie ku górze. Każda z nich dziwnie falowała i jeszcze całkiem blisko ziemi stawała się małym, kolorowym domkiem szybującym w przestworzach! Każdy, ale to każdziutki z nich, był inny. Mieniły się kolorami, mruczały albo może śpiewały coś i  zachwycały radością mieszkańców, wychylających się z okien. Zebrani przy jabłoni machali do swoich odpływających wspomnień, pokrzykiwali: 
-Do zobaczenia za rok! albo: –Było  czadowo! Można też było usłyszeć: -Zostańcie dłużej… 
        Ale wspomnienia-domki oddalały się, malały, ich kształty rozmazywały się i mieszały malowniczo z barwami nieuchronnie zachodzącego słońca. 
        Tak właśnie Lato odeszło na dobre, a za jego orszakiem pospieszył też ciepły wiaterek Pasi, niosąc w kieszeniach soczyste jabłka dla swoich przyjaciół: Huriego i Bryzi.

05 października, 2020

Bajka pomocna (Emocyjne bajki 1.)


           Bryzia stała się największą fanką Huriego na całych Archipelagach. Jej wiatrowy pokój był cały wyklejony zdjęciami małego huraganu. W wielkim segregatorze piętrzyły się wywiady, jakie tylko można było znaleźć. Wszyscy chcieli mieć przecież rozmowę z dzielnym wiaterkiem, który stale pomagał potrzebującym i dla każdego miał dobre słowo, więc codziennie pojawiały się nowe teksty. Bryzia też tak chciała. Była jednak tylko przedszkolakiem w grupie morskich bryz. To ją bardzo martwiło. Szukała stale pomysłu, jakby tu zrobić coś dobrego i marzyła, że kiedyś wyruszy na tajemniczą wyprawę razem z huraganem. Ach… w wyobraźni naprawdę nieźle sobie radziła. Gdy bujała się lekko na falach, marzyła, marzyła, marzyła…

Każdego dnia odwiedzała ją mewa Alla, razem buszowały nad wodą, bawiły się w chowanego przy żaglówkach kołyszących się na falach i robiły wyścigi, która pierwsza doleci do kępy traw na brzegu. Mewa była trochę samotna, bo jej koleżanki nie chciały z nią fruwać. Bryzia wiedziała o tym, ale była dyskretna, więc nie dopytywała, co się właściwie stało, że ptak spędza czas sam. Kiedy tylko dolatywały do brzegu, zawsze zaglądały pod uschły konar drzewa. Miała tam norkę Kasz, kuzynka myszki Szy.

Kasz pojawiła się na Wiatrowej Wyspie przez pomyłkę w zasadzie. Kiedyś zaprzęg E-Wróżki porwał ze sobą wszystkie piękne, kolorowe liście z lasu, bo potrzebne były na jesienne bukiety do pałacu. Żaden wiatr nie zauważył, że zabrali ze sobą też małą myszkę, która schowała się pod najpiękniejszym, purpurowym liściem. Kiedy jesienne zdobycze wylądowały w wiklinowym koszu, myszka cichutko wygramoliła się z niego i szybciutko wybiegła na pałacowy dziedziniec. Miejscowe myszy parsknęły śmiechem na jej widok. -Patrzcie, podróżniczka na gapę! -Ale przerażona! – Może smoczek chcesz? -A gdzie mamusia? Żartom nie było końca. Kasz czekała, że ktoś ją o coś zapyta, że pomoże, ale nic takiego się nie stało. Ze spuszczonym ogonkiem przemknęła do bramy i pędem rzuciła się ku brzegowi Szafirowego Jeziora. Przycupnęła na piasku i… nic, nic się nie zdarzyło. Nikt się nie pojawił, żeby ją uratować. Kasz zaczęła pochlipywać cichutko i wtedy zobaczyła delikatne, przezroczyste skrzydła Bryzi. No nie, znowu wiatr, muszę się ukryć! To jakaś tragedia! Te wietrzyska urządziły sobie polowanie na myszy, czy coś!

Od strony lądu nadlatywała mewa. Jej cień przesunął się blisko myszki. -To naprawdę nie jest śmieszne! Nie dość, że wietrzyska na mnie polują, to jeszcze przyplątał się ten skrzydlaty! Nie mam już sił, niech się dzieje co chce, nie wiem gdzie się ukryć! No i rozszlochała się na dobre.

Alla i Kasz rozumiały się bez słów. Cóż zresztą było do gadania. Wokół szlochającej myszki zrobiła się już wielka kałuża łez, trzeba było działać. Kasz delikatnie spłynęła na piasek, żeby nie przestraszyć zwierzątka. Alla przycupnęła niedaleko. Mysz prawie nie oddychała z przerażenia, gdy usłyszała, że wiaterek szepce do niej: - Skąd się tu wzięłaś? Zgubiłaś się? Jak Ci pomóc? Skąd jesteś? Gdzie Twoja mama?

-Ej, Bryzia, nie tyle pytań naraz!- krzyknęła mewa.  Po kolei, bo szarusia ze strachu zatopi całą plażę łzami! -No tak- odrzekła Bryzia i powtórzyła: - Czy potrzebujesz pomocy? I zaraz potem delikatnie pogładziła futerko myszki. To zdecydowanie przełamało lody. Kasz opowiedziała powoli o wszystkim, co się stało, pochlipując od czasu do czasu. -Oj, to przecież nie koniec świata. Zaraz znajdziemy Ci mysi pałac, jak się patrzy! Zawołała Alla! Po chwili wszystkie trzy stały przy wyschłym konarze drzewa, który skrywał obszerną, dobrze zamaskowaną kępami traw, norkę.  Porządki nie trwały długo. Bryzia wywiała śmieci, mewa naznosiła wyrzuconych na brzeg muszli, patyków i innych skarbów, które wykorzystały do urządzenia norki.

Przez kolejne dni Bryzia sprowadzała okolicznych mieszkańców, żeby poznali nową sąsiadkę. W końcu poprosiła też E-Wróżkę, żeby wysłała jakiś wiatr z wiadomością do bliskich Kasz, bo domyślała się, jak są zmartwieni. Wróżka obiecała, że następnego dnia z rana przyśle jeden z wiatrów po wiadomość dla mysich krewnych Kasz. Jakież było zdumienie Bryzi, gdy rankiem dojrzała nadlatującego Huriego. Z wrażenia nie mogła słowa wydusić, ale mewa ją wyręczyła. Przedstawiła Bryzię i myszkę, podając list napisany na brzozowym papierze. Huri schował przesyłkę i zwrócił się do Bryzi: – Słyszałem o Tobie! E-Wróżka daje nam w czasie wykładów Ciebie za przykład. Mówi, że wszyscy powinniśmy uczyć się od ciebie życzliwości! Może polecimy razem na jakąś wyprawę? 

Ponieważ Bryzia całkiem zaniemówiła, Alla odpowiedziała za nią: -Pewnie, obie chętnie polecimy, zawsze tu jesteśmy, wal jak w dym! -I ja też polecę, pisnęła Kasz, ale Huriego już nie było.

20 września, 2020

Bajka pędząca z wiatrem (Jesienne bajki 10.)

 

          W świecie Ziemian i na archipelagach Bajkan zapanowała jesień. Największy ruch rozpoczął się na Wiatrowej Wyspie. E-Wróżka szykowała swoje rumaki do jesiennych porządków. Wszystkie dorosłe wiatry pracowały bez wytchnienia. Wylatywały do pracy z samego rana i wracały wraz z zachodzącym słońcem. Każda wyprawa była starannie zaplanowana. E-Wróżka otrzymywała komunikaty o aktualnym stanie przygotowań do zimowego odpoczynku i opracowywała grafik wiatrowych przelotów.

              W wichrowej szkole zrobiło się nudno. Nie było treningów z mistrzami ani ćwiczeń polowych, tylko wykłady i wykłady… Nuda… Najgorzej znosił to Huri, dzielny kandydat do roli huraganu. Uwielbiał, gdy coś się działo, a ponieważ działo się mało, postanowił jednoosobowo to zmienić. Małe wagarki nikomu nie zaszkodzą- myślał. Nawet nie zauważą, że mnie nie ma, tacy są znudzeni. Co zaplanował, natychmiast zrealizował. Wyleciał cichutko przez uchylone okno sali wykładowej, rozpostarł lekkie i zwiewne ramiona i już wirował wśród chmur. O, matko, jak on to uwielbiał! Nawet nie zauważył, kiedy pokonał granicę między Bajkanią i Ziemią. Dostrzegł kolorowe miasta, rzeki i wstążeczki dróg. Zanurkował w gąszcz domów wielkiego miasta i zawisł bez ruchu nad placem zabaw dla dzieci. Było wcześnie, więc nikogo tu jeszcze nie było. W piaskownicy samotnie leżały porozrzucane kolorowe zabawki. Huri lubił porządek. Natychmiast postanowił zaprowadzić tu ład. Zawirował, porwał z niemałym trudem plastikowe przedmioty w górę i miękko przeniósł do usytuowanego w rogu placu kosza. Wtedy usłyszał głośne brawa i poświstywania ptaków siedzących na pobliskim krzewie.

-No wreszcie ktoś zrobił z tym porządek!

-Należało im się!

-Nigdy nie sprzątają zabawek!

-Gdy je zobaczą w koszu na śmieci, to się zjeżą!

W koszu na śmieci? Przeraził się Huri nie na żarty. Myślał, że to kosz na zabawki! A to pech! Zanim ptaki zdążyły cokolwiek ćwierknąć, już wpadł do kosza i z wielkim wysiłkiem wywiał z niego wszystko na piach i trawę. To była jeszcze większa katastrofa. Zabawki kłębiły się ze stosem papierków po cukierkach, pustych opakowań po ciasteczkach i innych takich tam…śmieci! Ptaki wybuchnęły śmiechem.

-Ale czad! No teraz to już luz! Nie tkną tych zabawek i będzie spokój!

Huri słuchał tego ze zgrozą. Te ptaki to potwory! Cieszą się z jego niefortunnych akcji porządkowych! Dmuchnął w kierunku chmary i wszystkie fruwacze z głośnym świergotem rozpierzchły się po okolicy.

Pomaganie to naprawdę trudna sprawa. Pomyślał Huri, ale że był optymistą, postanowił się nie poddawać. Po kolei chwytał małe papierki i unosił je lekko do kosza. W pewnej chwili usłyszał z pobliskiego balkonu okrzyk:

-Mamo, chodź tu prędko, papierki same wskakują do kosza!

Tak, tak, widzisz, jakie porządne, musisz wziąć z nich przykład i namówić swoje zabawki, żeby się poukładały w twoim pokoju!

-Uf, jak dobrze, że dorośli ludzie nie potrafią patrzeć na świat tak jak dzieci. Naprawdę lepiej, że nie wierzą w bajki- pomyślał Huri i dokończył pracę. Potem przywołał mżawkę, która zrobiła prysznic foremkom, łopatkom, wiaderkom i ciężarówkom. NO, dałem radę!- ucieszył się huraganek. 

       W drodze powrotnej zdmuchnął jeszcze liście na pokaźne stertki i krzyknął do jeży: -Panowie, zimowe pokoje gotowe, a te potuptały galopem do bezpiecznych domków. Na skraju Ziemi, przy wrotach do bajkańskich archipelagów otrząsnął leszczynę, obok której mieszkały w nowej dziupli dębu wiewiórki- Basia i Kasia. Grad orzechów zwabił kitki, które radośnie zaczęły machać ogonkami i pokrzykiwać do odlatującego wietrzyku: -Dzięki Huri, jesteś Wielki!

     Otrząsanie orzechów całkiem wyczerpało wiaterek. Słońce zrobiło się już pomarańczowe, więc z wielkim prawdopodobieństwem na granicy światów powinien pojawić się za chwilę rydwan E-Wróżki- myślał pracowity wagarowicz.

I tak też się stało. Wielki, wieczorny szum poprzedził pojawienie się wiatrowego zaprzęgu. Huri podfrunął w górę i zręcznie uchwycił  grzywę jednego z rumaków. Pomyślał: - Jestem zaczęty! Naprawdę, jestem mistrzem! I właśnie wtedy rozległo się głębokie: -Huri! Porozmawiamy sobie w domu!

OJ, to nie było miłe, zanosiło się na niezłą burzę…


17 kwietnia, 2020

Bajka Niebieskiego Drzewa (Wakacyjne bajki 4.)


     
     Wyglądało jak skrawek nieba wylegujący się na słonecznej polanie albo jak modra tafla jeziora, błyszcząca szkliście. Wokół niego było pusto. Stało samotne. Inne drzewa odeszły w głąb lasu. Wieczorami szumiały o tym, że trzeba się w końcu pozbyć Niebieskiego, bo kto to widział, żeby nie być zielonym, no chociaż seledynowym albo zwyczajnie szarym. Niebieskie jest na nic. Nie ma zgody na nic niebieskiego.  
     Delikatne, leśne fiołki starały się protestować, że one też są przecież szafirowe, czyli jakby niebieskie i rosną tu od lat bez kłopotu. Nikt jednak nie słuchał ich cichego głosiku. A poza tym, nikt ich tak naprawdę nie dostrzegał w kępach malachitowej trawy i puszystego, ogórkowego mchu. Niebieskie stało opuszczone i samotne. Nikt nie chciał się sprzeciwiać Zielonym, więc nawet ptaki niechętnie lądowały na odpoczynek w cieniu turkusowych liści.
     To jednak zmieniło się zupełnie, kiedy w okolicy pojawiła się pani kraska Garrula. Od razu dostrzegła szafirową plamę olbrzymiego mieszkańca polany i z impetem wylądowała na grubym konarze obok dziupli, z której dość dawno wyprowadził się pan dzięcioł.
     -No niech mnie, drzewo wprost dla mnie stworzone- ucieszyła się i zamaszyście nastroszyła swoje granatowe, szafirowe, błękitne i szaroniebieskie piórka. Te rdzawe i czarne- zostawiła w spokoju. Z zachwytem rozglądała się po gęstwinie niebieskiego listowia.
     Drzewo nigdy nie widziało żadnej kraski i przez chwilę sądziło, że ma po prostu przywidzenia. Z tego smutku, oczywiście. Ale pani Garrula nie dała mu szansy na dłuższe rozmyślania.
-Przepraszam, że spytam, czy ta dziupla jest może do wynajęcia? Bardzo by mi pasowała. I zajrzała do ciemnoszafirowego wnętrza. O dziwo, panował tam porządek, wszystko było zupełnie gotowe na przyjęcie nowego mieszkańca. 
-No luksus po prostu. Czemu nikt tu nie mieszka- rzuciła chyba do siebie. 
-Jak to czemu?  Chyba widać? Nie? 
-Co widać, co widać! Ja nic nie widzę! Tylko błękit:) Mów po kolei i powoli -stwierdziła tonem nieznoszącym sprzeciwu i ułożyła się z wdziękiem na werandzie szafirowej dziupli. Naprawdę doskonale się tu komponowała. To było jej miejsce. Bez dwóch piór!
     Niebieskie zrelacjonowało wszystko, co doprowadziło je do samotności na zielonej, leśnej polanie. Gdy kończyło, miało pewność, że pani kraska usnęła, kołysana błękitnym szumem. Gdy padło: -I to w zasadzie tyle. Od razu otworzyła oczy, zerwała się jakby do lotu, rozprostowała skrzydła, zatrzepotała nimi, westchnęła przesadnie głośno i wykrzyknęła: 
-Tylko tyle? To twój problem? Cały? Już? 
Niebieskie oniemiało. Jak to: - Tylko tyle! To aż tyle! Całe jego życie! Nie zdążyło się nawet nad sobą porozczulać wystarczająco dobrze, gdy usłyszało to, co było początkiem całkiem nowej historii w jego życiu.
     -Wiesz, niedawno miałam urodziny. Jednego prezentu jeszcze nie zużyłam, bo nie było jakoś okazji. A to prezent w sam raz na tę ochwilę! Trzymaj się! -krzyknęła pani Garrula i wyszeptała coś skrzekliwym, wronim głosem.
     Wszystko zawirowało, pociemniało i zrobiło się jakby cieplej. Szum i szelest liści trwał chwilę, zupełnie jak w filmach sf, a potem wszystko się uspokoiło. Drzewo nieśmiało rozejrzało się wokół. Las zniknął. Właśnie zapadał zmierzch. Pomarańczowy blask zachodzącego słońca przebijał się przez jakieś dziwne kształty wokół.
     –Co to jest? Zdziwiło się Niebieskie. – Jak to co? Park! W mieście! Tu się nadasz doskonale. I ja też, za lasem nie przepadam właściwie od zawsze.
     Niebieskie rozejrzało się nieśmiało. Wokół rosły same dziwaki! Drzewo cytrynowe, purpurowe, białe i nawet jakieś takie fioletowe! Jedno, nieduże, świeciło setkami małych świetlików. Inne też, cała alejka drzew świeciła jak wielka, błyszcząca wstęga! O, matko!  Westchnęło Niebieskie. -To jeszcze nic, spójrz w dół! Rzeczywiście, było na co popatrzeć! Wokół szafirowego pnia układał się miękko dywanik błękitnych kwiatów! Wśród nich ustawiono dwie niebieskie ławeczki! -Poczekaj tylko do rana! Rzekła pani kraska i zniknęła we wnętrzu swojej luksusowej dziupli.
     Rzeczywiście, rano zrobiło się wokół nich tłoczno. Wszyscy chcieli zobaczyć nowe drzewo w parku. Zachwytom nie było końca. Pod wieczór pojawiły się nowe, niebieskie ławeczki, bo wszyscy chcieli przysiąść choć na chwilę w szafirowym cieniu. Sąsiednie drzewa cały czas coś mówiły do Niebieskiego, chwaliły, opowiadały o sobie, chciały sobie robić wspólne selfi i trzymać się za gałązki. Niebieskie było zupełnie oszołomione tą powodzią życzliwości, sympatii, a nawet, nie wahajmy się powiedzieć, miłości:)
     Kiedy wieczorem świat znowu rozbłysnął ciepłym światłem księżyca i tysiącem małych  światełek rozpiętych na drzewach parkowej alejki, Niebieskie spytało panią Garrulę: -Co to był za prezent? Jak to się mogło wszystko wydarzyć, przecież drzewa nie podróżują, mają korzenie i tkwią całe życie w jednym miejscu!
     -Po pierwsze, to nie wszystkie tkwią! Niektóre się przesadza, przenosi czy coś! Ale nam się udało dzięki prezentowi wróżki Niu. To zaklęcie, które pozwala jeden raz przenieść się w wymarzone miejsce. A to, przyznasz, jest dla nas wymarzone!
   -No! No, naprawdę! Wymarzone, jak nic! Ale skąd pani wiedziała, że to właśnie to, a nie inne? 
-Jak to skąd? Jestem z miasta!  Po prostu!


20 marca, 2020

Bajka czupurnych sikorek (Zimowe bajki 3.)


Było naprawdę mroźno. Czubatek spał sobie z głową ukrytą pod skrzydełkiem. Co jakiś czas budził się, otwierał lewe oko i zerkał przez piórka na świat. Właśnie znowu to zrobił i… sen błyskawicznie go opuścił. Wyprężył się ze zdumienia tak zamaszyście, że gałązka, na której spał, rozkołysała się i musiał zatrzepotać skrzydełkami, by się na niej utrzymać. 

-Cóż to jest! Przecież, gdy zasypiałem, była zima! Mróz nawet! Co? Jak… 

Wokół Czubatka kipiały kolory późnej wiosny;) Leciutko szumiały całkiem dorosłe, soczysto zielone listki lipy, na której siedział. Pachniało świeżo i kwietnie. Rześkie ciepło wykluczało zimę! Dzika wisienka rosnąca za drogą sypała bladoróżowym pyłem opadających kwiatków. 

-Nie słyszę… Nie słyszę ich… Czemu nikogo nie ma! – Błękitku! Żółtobrzuszko!- wołał zdumiony i nieco już przestraszony Czubatek. Jednak słyszał tylko szum liści, plusk strumyka i chyba bzyczenie owadów, ale takie jakieś inne, grubsze i głośniejsze. Od czasu do czasu dał się też słyszeć jakiś dziwny dźwięk, jakby obracanie się koła, zgrzyt sprężyny zegara albo coś podobnego. 

Polecę za drogę- pomyślał Czubatek i rozpostarł skrzydełka… A wtedy stało się coś jeszcze bardziej zdumiewającego… Z każdym uderzeniem skrzydeł świat się zmieniał. Obrazy falowały. Czubatek miał wrażenie, że to co widzi, to ruchome obrazy z ludzkich domów, które czasem podglądali przez okno. Czasem nawet odwiedzali jaskółki, które w oknach ludzkich domów budowały gniazdka i mogły, leżąc wygodnie, oglądać malutkie światy uwięzione przez ludzi w pudełkach. 

Teraz jednak, to było coś zupełnie innego. Niby lipa ta sama, rzeka też i dzika wisienka za drogą jak zawsze, ale inna…bo… inna była pora roku! W jednej chwili wiosna znikała a Czubatek widział rdzawe i złote liście wirujące na wietrze, czuł zacinający jesienny deszcz, a po chwili kurczył się od podmuchów lodowatego zimna i nic nie widział wśród szalejącej zamieci! Gdy tylko uniósł skrzydła, wracała wiosna, a z kolejnym łopotem- letni żar lał się z nieba. 

Czubatek zadrżał. Wszystko jest nie tak! Chyba Pory Roku potrzebują pomocy! Coś musiało się stać. Błyskawicznie obmyślił plan. Zaczął machać skrzydłami najwolniej, jak umiał. Gdy przed jego oczami pojawiała się falująca, zielona wiosna, wołał na pomoc przyjaciół, śpiących wśród gałęzi berberysu. -Błękitku, Żółtobrzuszko, na pomoc! Obudźcie się! Hej! Przecież sikorki nie śpią tak mocno! Pobudka!- wrzeszczał na cały dziób. W końcu się udało! Żółtobrzuszka dołączyła pierwsza, a po niej całkiem zaspany Błękitek, który wymamrotał:- No tak, znowu Ty szalejesz- Czubatek. I normalnym ptakom spać nie dajesz… jeszcze nie skończył, gdy Żółtobrzuszka odkryła, co się dzieje i zarządziła. –Lecimy na Zieloną Polanę, tam są drzwi do Zamku Czterech Sióstr. –Ale po co?- zdziwił się Błękitek, nie wyspałem się. Jeszcze mała drzemka… Przyjaciele wcale go nie słuchali, byli już daleko przed nim, więc rozpostarł skrzydełka i… dowiedział się, o co chodzi:) Ze zdumienia pokrzykiwał w sikorczym języku, aż Czubatek musiał przywołać go do porządku…to znaczy- do ciszy. 

Już w brzozowym zagajniku dostrzegli wielkie poruszenie na polanie, zwierzęta, ptaki i owady tłoczyły się przy bramie Zamku Czterech Sióstr. Słychać było głęboki głos Zimy, jednak sikorki jeszcze nic nie słyszały. Podfrunęły więc najbliżej jak się dało i usiadły na niedużym, rozłożystym klonie. –Co jest grane? – spytała bez ogródek Żółtobrzuszka. –Klon wyraźnie zmartwiony odrzekł tylko:- Słuchajcie, zamiast gadać, to się dowiecie. 

Zima mówiła bardzo poruszona: -Kochani, potrzebujemy Waszej pomocy! Dziś w nocy zepsuł się nasz Zegar Czterech Pór Roku! Nasze panowanie trwa jedną chwilę. Świat pędzi jak oszalały. Użyłam zaklęcia Malachitowej Królowej, żeby się zatrzymać, ale mój czas się kończy. Wrota do naszego Zamku zostają otwarte. Czekamy na śmiałka, który naprawi Zegar i nas uwolni. Po tych słowach zniknęła i znów Pory Roku zaczęły migotać jak w kalejdoskopie. 

Zapadła cisza. Nikt nie znał się na zegarach! A już na pewno nie na TAKICH ZEGARACH! Zające zaczęły popłakiwać, Bobry szlochały w głos, ptaki zaczęły szeptać, a owady gdzieś się pochowały. 

Wtedy odezwał się cicho Błękitek:- Może ja… To znaczy… mógłbym… Właściwie kiedyś próbowałem i do tego mój dziadek…. Ale nikt go nie słuchał, z wyjątkiem Żółtobrzuszki:) 

-Tak! –Tak jest!- wrzasnęła. -Cisza! –Cisza!- mówię! Wszyscy umilkli. – No, teraz mów Błękitku! – zwróciła się do przyjaciela, ale ten zawstydził się i zamilkł, a głowę ukrył pod skrzydełkiem. – Oj- westchnęła Żółtobrzuszka… -No to ja Wam powiem. Przodek Błękitka mieszkał przy oknie Wielkiego Zegarmistrza i zapisał w Wielkiej Księdze, kiedy powstał Zegar Czterech Pór Roku, kiedy go nakręcać i jak naprawiać! 

-Po Księgę! Wrzasnął tłum i już wszyscy chcieli ruszyć w drogę, gdy Błękitek przemógł wstyd i krzyknął: -Nie trzeba… po księgę… Ja to wiem, dziadek mnie nauczył. Zapanowała cisza, którą przerwał rozkaz Żółtobrzuszki:- No to do dzieła, bracie! I trójka przyjaciół ruszyła ku bramie Zamku. 

W Sali Tronowej od razu dostrzegli wielki Zegar. Był wyraźnie zajęty rozmową z kimś, chyba z lampą. Zanim jednak sikorki podfrunęły do niego, odezwał się Tron Panującej Pory Roku: -To wszystko przez nią i wskazał na okazałą Panią Lampę! Wystroiła się w modny abażur i miesza mu w głowie, więc nie pamięta o swoich obowiązkach! 

-Chyba nie masz racji- wtrącił się Czubatek. Zegar jest chory! Błękitek nic nie powiedział, tylko podfrunął do zegara. Przez uchylone, szklane drzwiczki wleciał do wnętrza mechanizmu i zniknął całkiem. Zapanowała chwila milczenia. Zegar zaczął mrugać, chrząkać, obracać wskazówkami i tykać w różnym tempie. Wydawało się, że było coraz gorzej. Nie trzeba już było machać skrzydłami, by zmieniła się pora roku. Świat wirował i migotał wszystkimi, nieustającymi kolorami natury. Sikorkom wydawało się, że trwa to wieczność. 

W końcu rozległ się zgrzyt, kilka głośnych bimbań i wreszcie w ciszy dał się słyszeć cykający, rytmiczny odgłos. Świat zafalował, a na Tronie Panującej Pory Roku pojawiła się Zima. Obok stała uśmiechnięta Wiosna. Zima podziękowała ptakom za pomoc i skinęła dłonią na znak, że mogą odlecieć. 

-Ale jak to! Co to jest! Gdzie Błękitek! Czemu go nie ma! – wrzeszczała Żółtobrzuszka. Królowa spokojnie odrzekła, że Błękitek został Wielkim Zegarmistrzem i pojawi się za chwilę przy bramie. 

Sikorki posmutniały. –I po co nam to było!- złościła się Żółtobrzuszka. -Mogliśmy oglądać te galopujące pory roku do końca życia! Mnie to nie przeszkadzało! Wszystko przez Ciebie, Czubatku! 

Kiedy jednak przyjaciel przyfrunął przed bramę, okazało się, że ma dobre wieści. Pory Roku zgodziły się, by wszystkie sikorki w nagrodę zamieszkały na magicznej Zielonej Polanie. Wybuchła nieopisana radość. 

-Od razu wiedziałam, że tak się to skończy- rzekła z pewnością w głosie Żółtobrzuszka. Ekstra! A wszyscy zaczęli się turlać, podfruwać, kołysać i pląsać, oczywiście ze śmiechu!


24 września, 2019

Bajka z obiektywem i nietoperzem (Wakacyjne bajki 3.)

Słońce wyciągnęło błyskawicznym ruchem dłoń i mocno chwyciło wełnistą Chmurkę, która brykała z całym stadem po jesiennym niebie. Wcale nie słuchało jej protestów. Szybko przesłoniło schwytaną, wierzgającą zasłoną twarz i jak mogło najciszej szepnęło najdłuższym Promieniem wprost do jaskini ukrytej między pagórkiem a urwistym, morskim zboczem. 

-Hej, Gaci, jest robota… 

-O matko, czemu się drzesz! Wrzasnął mały ktoś, wiszący jak dojrzała gruszka na jednym z korzeni oplatających jaskinię. –Może nie widać, że śpię? Z tobą mi nie po drodze. Świeć sobie, na co chcesz, ale tu jest moje królestwo. Emigruj na swoje niebo, bo się zeźlę.

-Bez nerwów, Gaci. Zaraz się ożywisz. Jest robota do zrobienia, w sam raz dla ciebie. Wiesz, Promyki od kilku dni mnie męczą, że właściwie lato minęło, już nie podróżujemy tak wysoko i daleko, wszyscy ludzie drukują książki z wakacyjnymi zdjęciami, a one ani jednej fotki marnej nie mają. Idą długie wieczory, konfitury są, suszone śliwki też, nawet sok z pomidorów, choć nie wiem, po co. A zdjęcia ani jednego. 

-Do rzeczy, strasznie dziś marudzisz, chyba jesień ci nie służy. 

-Zatem, chodzi o to, że Promyki wymyśliły dziś sesję zdjęciową: „Nieznane twarze Promyków”. No i TY musisz zostać fotografem, bo przecież nikt tak jak TY nie rozumie artystycznych potrzeb innych. 

-A to jacyś artyści będą. 

-O, Planeto! No, Promyki przecież! 

-A, rozumiem. Czyli żadnego żarłocznego ptaka, Lloyda, Kevina, Batmana, czy coś? 

-Żadnego, tylko moje Promyczki! 

-Cóż, nie można mieć wszystkiego. 

-Czyli zgadzasz się? 

-No skoro tylko JA… To ok. 

Na niebie zapanował chaos. Chmurki pędziły w górę, potem spływały nisko nad ziemię, czasem niechcący pokropiły zdumionych ludzi ciepłą jeszcze mżawką. Wszystkie wiatry E-Wróżki przyleciały popatrzeć, więc co chwila przysiadały na drzewach, gnąc w pałąki gałęzie i wzbijając liściasty, kolorowy kurz. Chmurki próbowały wyprosić jakąś pierzastą sesyjkę dla siebie, ale Słońce miało dość zamętu z Promykami i nie chciało nawet słyszeć o kolejnej akcji. Oburzone stada na złość postanowiły zasłonić mu widok i utworzyły gęsty parawan, tak, że wokół pociemniało, jakby zbliżała się noc. W tej sytuacji musiała interweniować Straż Wiatrowa. 

Gaci był zawodowcem. Od razu omówił z Promykami koncepcję sesji. Przygotował zestaw kolorowych filtrów i gdy spojrzał na Słonko przez niebieski- wykrzyknął: - Wiem, moja wystawa będzie nosiła tytuł: Nawet gdy go nie ma, to jest!

-Ale że co, dopytywały się Promyki. 

-No, Słońce, czyli WY. – No to chyba liczba mnoga by się przydała: Nawet, gdy ich nie ma, to są! 

-To się jeszcze pomyśli- odpowiedział Mistrz Gaci, włożył pelerynkę, by zrobić na gapiach większe wrażenie, chwycił sprzęt z obiektywem o tysiącu barwnych filtrach i bezszelestnie wzbił się w powietrze. 

Zebrani śledzili jego lot i błyski flesza, ale poruszał się bezszelestnie i błyskawicznie, więc po chwili nikt nie wiedział, gdzie właściwie jest. Czekając cierpliwie na powrót Mistrza, wszyscy zajęli się swoimi sprawami. Promyki błyskały ciepło i cytrynowo, wiatry przysnęły na trawie i kiedy Słonko naprawdę pomyślało, że Gaci odfrunął w nieznane- usłyszeli: 

-Tadam! Gotowe! 

-Co? Zaczęły dopytywać się Promienie, Chmurki i kto tam jeszcze mógł. 

-Mamy to! Materiał gotowy! 

-Ale jak to? Kiedy? A gdzie: -Spójrz w obiektyw! --Uśmiechnij się! -Pięknie błyszczysz! 

-Najlepsze są naturalne zdjęcia! Jutro wystawa na plaży, u wejścia do mojej jaskini. Każdy dostanie pamiątkowy album! 

Wszystkich zamurowało. – No! Właśnie dlatego Gaci jest najlepszy- powiedziało zadowolone Słonko. 

Wystawa była wielkim sukcesem. Przybyli wszyscy, którzy niby wiedzą o sobie dużo, jak to dobrzy znajomi, ale jakoś na co dzień nie pamiętają na przykład, jakie wspaniałe jest Słońce o każdej porze dnia, że mieni się tysiącem barw, a jego Promyki to mali, niestrudzeni podróżnicy, znający każdy centymetr Ziemi. 

Każdy gość otrzymał album zatytułowany: Nawet gdy go nie ma, to jest! Zachwycone Promyczki nie pamiętały już nawet o liczbie mnogiej w tytule, której się domagały, bo efekt je zachwycił! Jakież było zdziwienie gości, gdy każdy odnalazł w albumie swój portret. 

Trudno się dziwić, przecież Słońce jest niestrudzonym towarzyszem wszystkiego, co tu wyprawiamy:)



03 maja, 2019

Bajka szumiących drzew (Wiosenne bajki 1.)

Wiosna spała sobie w najwcześniejszym pąku magnolii. Aksamitne płatki otulały ją miękko. Pewnego ranka wnętrze magnoliowego kokonu rozświetliły złote promienie wiosennego słońca. - Nareszcie -szepnęła Wiosna i zerknęła na ekran swojego wiosnofonu. No tak, Zima już wczoraj przysłała wiadomość, że wyrusza na zasłużony urlop i przekazuje ukochanej siostrze kody do świata.

Wiosna rozsunęła delikatnie płatki magnolii. Kwiat rozchylił się powoli. Była jak Calineczka:) Ogarnęła wzrokiem okolicę i usłyszała to, co lubiła najbardziej: -pak-pak, pszsz-pszsz, pu-pu, szar-szar… Cudowne! To spadały zimowe kubraczki z liściowych pączków wszystkiego. Drzewa brzmiały muzyką, która nadawała komunikat: -to już, -to tuż, -i-dzie, przyj-dzie, -wio-ssssna, wioooo-sna…

Pod wieczór natura była gotowa na premierę sezonu. W roli głównej, jak co roku, miała wystąpić wierzba - wcale nie płacząca:) To ona ćwiczyła z zapałem kołysanie gałązkami i swój niepowtarzalny śpiew, który dla natury był zielonym światłem dla kolejnego początku. Z daleka wyglądała jak szalony gitarzysta miotający burzą długich włosów w czasie koncertu.

Wiosna wybrała na miejsce tegorocznej  premiery obszerną polanę, która moczyła nogi w krystalicznym strumieniu. Na straży jego spokojnego biegu stały eteryczne wierzby. Głowa polany wspierała się o srebrzysty, brzozowy zagajnik. W samo południe, kiedy promienie słońca ogrzały ziemię, spektakl się rozpoczął. Gałązki wierzby kołysały się rytmicznie. Najpierw dał się słyszeć cichy szum. Jeszcze nie melodia. Cała natura zamarła w oczekiwaniu. Powoli można było rozpoznać energetyczne sekwencje pieśni. Z każdym nowym taktem fale wyzwalane przez wierzbę, zataczały coraz szersze kręgi.

Każda roślina przyłączająca się do pulsującego rytmu, otwierała swoje pączki i pozwalała seledynowym listkom wyjrzeć na świat. W kilka chwil zgasła marcowo-kwietniowa szarość i natura włożyła soczysty, zielony kostium. –Jest pięknie! –zawołała Wiosna i wypuściła wiaterek przysłany przez E-Wróżkę. Ten, pędził przed siebie i szeptał listkom, jak falować na wielkim wietrze, jak śpiewać kołysanki ptakom, jak chłodzić w upalne dni, jak wkładać nowe kostiumy kolorów. Co tu kryć, świat obudził się ostatecznie i na zielono:)


Wierzba mogła odpocząć. Młode listki przejęły jej pieśń i niosły ją radośnie w świat do każdej, nawet najmniejszej roślinki. Oczywiście, nie był to koniec wiosennej misji wierzby. Do wczesnego lata była masztem antenowym dla wiosnofonów. Bez niej nic zielonego nie mogło zaistnieć. Była najważniejsza. Widziała o tym. Szumiała z dumy także dlatego, że uważała się również za najlepszą artystkę. Nocami komponowała szumianki i szeptanki, które miały miliony odtworzeń w naturnecie. Wy też na pewno je słyszeliście:)


11 kwietnia, 2019

Bajka Lukrowanych Grzybków (Ciasteczkowe bajki 1.)




Malina nie mogła się ruszyć z fotela. Czuła, jak zapada się w miękką poduszkę, a po cichutku na jej plecy, ręce i co tam jeszcze chcieć, wdrapują się nieproszone kilogramy. Zgroza po prostu! Cóż było robić, strząsnęła przykre wrażenie inwazji i ruszyła do kuchni. Miała dobry, sprawdzony patent po babci. Stawała w progu, zaciskała mocno oczy, otwierała je gwałtownie i łowiła wzrokiem miejsce jaśniejsze od innych. Dziś padło na słoik z grzybkami. Nie lubiła ich, to miała po mamie. No może czasem próbowała, ale dziś, nie… Emili, co z tymi grzybkami, pomyślała na głos i wtedy dostrzegła na półce tabliczkę czekolady. Uśmiechnęła się, bo miała wrażenie, że pod srebrnym papierkiem czekolada wierci się i pokrzykuje coś zadziornie. Ostrożnie uchyliła opakowanie i usłyszał: -Do roboty, mała, dziś mam zamiar spróbować, jak to jest być grzybem, no, prawie grzybem, takim, grzybkiem, z lukrowaną nóżką i błyszczącym, czekoladowym kapeluszem. 

I WTEDY SIĘ ZACZĘŁO! 

Malina sięgnęła po wiekowy fartuszek z wyhaftowanym niebieskimi nićmi wizerunkiem uśmiechniętej kobiety z ondulacją trwałą i podpisem: Szyję, sprzątam i haftuję! Piekę, smażę i gotuję! Nitka w wielu miejscach przetarła się, ale napis był czytelny. Stare rękodzieło wzruszało ją nieustannie, ale dziś nie miała czasu na rozczulanie się. Szybko wsypała mąkę do błękitnej misy, dodała błyskawicznie wszystkie składniki i zręcznie połączyła w elastyczną kulę, którą ułożyła w lodówce. Potem wyjęła pudło z foremkami. Uwielbiała je. W porządnych stosikach czekały na swój czas renifery, aniołki, gwiazdki, baranki, serduszka, rybki, kotki, dzwonki, choinki no i stempelki z okazjonalnymi napisami do wyciskania na kruchych ciasteczkach. Odszukała w prawym rogu pudła niewielką foremkę w kształcie grzybka i pudło odfrunęło na miejsce. Malina rozwałkowała ciasto i zaczęła z pasją wycinać zgrabne, malutkie ciasteczka. Szło nadspodziewanie łatwo. Grzybki wyraźnie rwały się na świat. Po godzinie ostatnia blaszka wyjechała z pieca. Cały kuchenny stół pokrywały grzybowe szeregi. Czekolada bulgotała w garnku i trenowała pryskanie na kapelusze grzybowe z dużej odległości. Malina powstrzymała ją i swoim ulubionym, zielonym pędzlem zaczęła pokrywać kapelusze. Krople czekolady spływały z kratki na tacę. Grzybki zalśniły, ale zaczęły się wiercić, niektóre jakby celowo spadały na tacę i zanurzały się cale w czekoladzie. Gołe nogi zupełnie im nie pasowały. Malina przemówiła do nich stanowczo, pokazując lukier, czekający na swoją kolej w makutrze. Ciotka, która podarował jej przepis na lukier, powtarzała, że trzeba kręcić aż się znudzi, bo inaczej nie uzyska się aksamitnej konsystencji. Malinie znudziło się po krótkiej chwili. Uznała, że chropowaty lukier będzie dla grzybków bardziej naturalny. Kiedy ostatnie nogi zostały polukrowane, szeregi ciasteczek niespodziewanie wyrównały się i można było usłyszeć werble. O! Co to, to nie! Grzybki wyraźnie się zbroiły. Z kim chciały walczyć? Po co to sprawdzać… Malina pochwyciła pękaty słój po ogórkach i błyskawicznie, ale delikatnie ułożyła w nim większość grzybków, potem zatrzasnęła drucianą klamrę, a mały, pozostały na stole oddział niedoszłych żołnierzy położyła na swój ulubiony, słoneczny talerzyk. W fartuszku i kapciach, ze słojem pod pachą wybiegła na korytarz i zapukała do sąsiadki. - Dzień dobry! Upiekłam lukrowane grzybki, może posmakują Pani dzieciom- i podała sąsiadce zamknięte w słoju wojsko. Sąsiadka była w siódmym niebie. Malina spojrzała na wybiegającą z pokoju gromadkę i pomyślała, że tej armii nikt nie pokona. 

Wróciła do domu. Listopadowy zmierzch rozsiadł się już na szarym, wiklinowym fotelu pod oknem. Malina dołączyła do niego. Postawiła dwa talerzyki na ciasteczka, zaparzyła swoją ulubioną herbatkę „Czar Baranowa”, skomponowaną z własnoręcznie wysuszonych przez Alis owoców i ziół, i wreszcie sięgnęła po lukrowane, pachnące ciasteczko. Rozpływało się w ustach… pycha. Uśmiechnęła się. Szczęścia nie udałoby się wywlec z jej kuchni, nawet z użyciem największych fochów.

Bajka Pani Jesieni (Jesienne bajki 8.)




Na schodach pałacowych Królowej Archipelagu Jesiennych Wysp przysiadł jak ciepły, pomarańczowy płomyk świecy- Lis. Spoglądał na drzewa i uśmiechał się na widok wiatrów szalejących wśród wyraźnie zarysowanych gałęzi drzew. Na grzbietach niektórych podmuchów nadlatywał deszcz spływający z peleryny E-Wróżki i wtedy purpura, złoto, cynober i khaki znikały bezpowrotnie ze świata, odkrywając czysty blejtram dla nieuchronnej palety bieli i szarości. Lisek nie wydawał się zmartwiony. Przymykał oczy i już wiedział jak zmiesza farby za rok, żeby wydobyć tony jeszcze cieplejsze, marmoladkami i konfiturami z róży, powidłami śliwkowymi i pękami suszonych ziół. On- Wielki Malarz Jesieni- Lis Ulpe- nie żałował ani jednego pasma znikających kolorów, bowiem przyszłość otwierała przed nim nowe szkatuły barw. 

Na pałacowym dziedzińcu panował ruch. Kto żyw zmierzał do Purpurowej Sali, w której Królowa miała po raz ostatni w tym sezonie zaprezentować się w złotej, jesiennej sukni, którą stworzyła dla niej malarka Alis. Wprawdzie na Jesiennej Wyspie nigdy panowania nie przejmowała Zima, ale dobra pogoda zasypiała, więc Królowa wkładała flanelową suknię w ciepłą kratę i cieplutki kożuszek. Jej wspaniałe, wczesnojesienne suknie trafiały do jedynej w swoim rodzaju Galerii Jesiennej Mody. Na tysiącach manekinów błyszczały fale bursztynu, grzywy rdzawych kryz, krople diamentowych naszyjników, pęki liliowych falban i migoczące malachity koronek. Każda królowa pragnęła zdobyć choćby jeden model z tej kolekcji, ale Pani Jesień była przesądna i powtarzała, że zniknięcie jakiejś sukni z kolekcji, wymaże z pamięci wszystkich istot żyjących na Archipelagach Szafirowego Jeziora rok, w którym ta właśnie suknia powstała. Nikt nie wiedział, czy to prawda, ale też nikt nie odważyłby się tego sprawdzać. Tak więc kolekcja Pani Jesieni była nieustającym obiektem marzeń wszystkich elegantek. Czasem te marzenia płynęły nad pałacem jak barwne, przezroczyste chmurki i pękały na wzór baniek mydlanych, dotykając pałacowych wież. 

W Purpurowej Sali byli już wszyscy. Chór Szpaków i Szczygłów śpiewał słodko, roztaczając aurę nostalgii za dalekimi podróżami, ciepłym słońcem i smakiem świeżych, owocowych soków. Smugi pomarańczowego światła spływały miękko na głowy zebranych i wielkie orzechowe drzwi, które otworzyły się zaskakująco cicho i oczom zebranych ukazała się Pani Jesień. Przywitało ją pełne podziwu -aaaaaaaaaa… i -oooooooooo…, a nawet -ach! To –ach- wywołały chyba rozwiane, płowe włosy podtrzymywane wiankiem z żołędziowymi klejnotami i uroczy, przycupnięty na ramieniu Jesieni, ptak. Wiewiórki Kasia i Basia uznały za hit sezonu parasol z malachitowym wzorem i wiklinowy kosz. Na ich orzechy byłby doskonały. Wszyscy fotografowali mieniącą się złotymi i bursztynowymi nitkami suknię. Trudno było stwierdzić, czy jest pomarańczowa, czerwona, czy złota. Kolory płynęły łagodnie, przenikając się, a na koniec odbijały się w błyszczących pędzelkach futra Lisa Ulpe, który towarzyszył Królowej. Nie wiadomo skąd napłynęły lekko wirujące liście we wszystkich jesiennych barwach, a Smok Babie Lato rozsnuł swój szal w powietrzu, co uczyniło wejście Królowej absolutnie magicznym. 

Pani Jesień pozdrowiła zebranych, przez chwilę pozowała do zdjęć a potem skinęła ręką i na środku Purpurowej Sali pojawił się stół pełen jesiennych przysmaków. Wszyscy podeszli więc, by podziwiać kruche grzybki z masą orzechową, orzeszki nadziewane powidłami i czekoladą, suszone owoce malin, jagód i aronii zdobiące babeczki z musem jabłkowym, orzechy w marcepanowych pralinkach, marmoladki wprost od Panien Jarzębinianek i czekoladowe zestawy ratunkowe Żołędzi. Było bezapelacyjnie wszystko, co czyni z jesieni ukochaną porę roku wszystkich wrażliwych istot, pragnących piękna i przekonanych, że bycie szczęśliwym, to nic złego. 

Degustacja jesiennych promyków szczęścia sprawiła, że nikt nie zauważył powrotu Królowej, która zamieniła już złotą suknię na ciepłą szatę w błękitną krateczkę, oblamowaną puszystym, sztucznym futerkiem w kolorze akwamaryny. Wniesiono kakao i Królowa dołączyła do swoich poddanych, odkrywając po raz pierwszy w tym roku czar później jesieni.

Bajka Parasoli (Jesienne bajki 7.)




Wyspa Parasolowa leżała na obrzeżach Archipelagu Jesiennych Wysp. Sąsiadowała z Wyspą Żabią, a od północy zbliżała się do Wyspy Deszczowej, należącej już do Archipelagu E-Wróżki. Mieszkańcy Wyspy Parasolowej oczekiwali, że wszyscy będą się do nich zwracać: -Czcigodni Parasolanie. W końcu nie byli przedmiotami, o których mówi się: parasole. Byli ISTOTAMI! I to nie byle jakimi! Współpracowali z Cyfryzatorem Koronnym, realizowali zadania wyznaczane im przez królewską parę, bez nich nic ważnego w Bajkanii nie mogło się wydarzyć. 

Parasolanie mieszkali w niezwykłych domach. Każdy z nich miał dach w kształcie płaskiej przeciwsłonecznej parasolki. Ich drewniane żebrowania wyglądały jak spódnice wirujących baletnic. Ściany miękko zaginały się w fale, w których słońce łagodnie bujało się jak na hamaku i można było przysiąc, że cały dom lekko kołysał się razem z nim. Owalne okna i pięknie rzeźbione, ciemnopurpurowe lub grafitowe drzwi błyszczały elegancko okuciami. Ściany były tłem dla bujnych jesiennych astrów, georginii i niedużych, późnych słoneczników, które hodowano na bukiety. Naręcza bladoróżowych suszek schły już na strychach powiązane w kipiące pęki. 

Kiedy patrzyło się na Wyspę Parasolową ze statku płynącego po Szafirowym Jeziorze lub z samolotu przelatującego nad Archipelagami, widziało się tylko kolorową, wcale nie jesienną, plamę barw. Miało się wrażenie, że to nie wyspa, a olbrzymi patchworkowy kocyk plażowy unoszony podmuchami Wiatrów E-Wróżki nad wodą. Było tak dlatego, że Parasolanie stanowili SOM, Specjalne Oddziały Maskujące. To właśnie One wraz z Cyfryzatorem Koronnym zapewniły maskowanie Kwiatowej Wyspy hologramami zegarów w czasie słynnego już Kongresu zwanego Ptasim. To one zawsze tworzą barwny ekran zasłaniający królewski dwór przed niebezpieczeństwami w czasie podróży archipelavią. Trudno się dziwić, że Parasolanie zwykły deszcz uważają za fraszkę, a tradycyjne, deszczowe parasole za dość prymitywne. 

Korzystając ze stałego maskowania wyspy, Malachitowy Król urządził sobie na niej składzik, co frustrowało szefową Parasoli- słynną Pasolę. Musiała ona bowiem zatrudniać cały oddział, żeby utrzymywał porządek w królewskich skarbach: narzędziach, pudłach z nie wiadomo czym; puszkach ze śrubkami lub kompletami opon na każdą pogodę, do ulubionych pojazdów Malachitowego Króla. Nikt nie chciał tej roboty, bo była bardzo mało wyczynowa i nikt o niej nie pisał w Szafirnecie. 

Marzeniem Każdego Parasolanina było dokonać wiekopomnego czynu i zostać celebrytą Archipelagów. Ta determinacja spędzała sen z powiek niejednemu bohaterowi. Zdarzało się, że dla sławy urządzali przedszkole dla małych Żabek z Żabiej Wyspy lub organizowali dla nich zawody w najdłuższych skokach. Małe Żabki nie miały pojęcia o prawdziwym celu tej aktywności Parasolan i po prostu ich uwielbiały. Zdarzało się, że ktoś z SOM naprawdę zyskiwał sławę, jak na przykład sławni zakochani Sol i Olka, którzy w czasie jednej z misji zupełnie przypadkiem, w czasie spacerów pod Księżycem, natknęli się na szpiega z Mrocznego Archipelagu. Ujęli go i odesłali na Wyspę Wyrzutków, a Królowa odznaczyła ich Orderami Walecznych Bajkan. Przed sławą nie było ucieczki. Sol i Olka musieli wziąć długi urlop i opuścić Parasolową Wyspę, aby odciągnąć od niej wścibskich paparazzo. Od tego czasu pragnienie sławy wśród dzielnych Parasolan, jakby nieco zmalało. 

Chodzą słuchy, że nawet ludzie zatrudniają Parasolan z SOM, jeśli potrzebują zorganizować tajne spotkania na szczycie. Niektórzy plotkują też, że Pasola wynajmuje Ziemianom cudowne, parasolowe domy, ale nikt, naprawdę nikt nie wiedział za ile i nikt nigdy nie widział żadnego z nich na wyspie. 

Królowa Archipelagu Jesiennych Wysp uwielbiała Parasolan, bo ich wyjątkowy, kolorowy świat zawsze poprawiał jej jesienny humor w tonacji sepii.

Bajka Żołędzi (Jesienne bajki 6.)

Ten sygnał znał każdy na Archipelagach Szafirowego Jeziora. Był czymś takim jak SOS w świecie ludzi. Każdy Bajkanin od zawsze wiedział, że nadanie ŻOŻ wyrwie go z każdej opresji. Wystarczyło złożyć dłonie w trąbkę i krzyknąć w niebo: ŻOŻ! ŻOŻ! ŻOŻ!- i już. Po chwili obok nieboraka potrzebującego pomocy zjawiał się nie wiadomo skąd Żołędziowy Oddział Życzliwości. Dowódca dawał znak, a wtedy każdy ratownik otwierał swój podręczny plecak i potrzebujący wybierał najlepsze dla niego lekarstwo. Nigdy nie zdarzyło się, aby nie pomogło. Zdarzały się nawet cudowne uzdrowienia czy lepiej- ulepszenia, po których cierpiący stawał się piękniejszy, lepszy albo nawet zdolny do czynów dotąd dla niego niewyobrażalnych. 

Żołędzie władały Archipelagiem Wysp Ratunkowych. Na każdej z nich mieszkały oddziały specjalizujące się w innych, niezbędnych dla ratowników specjalnościach. Sercem Archipelagu była Wyspa-Fabryka Cudownych Bajkańskich Leków. W skrócie WFCB. Ten skrót rozpalał wyobraźnię każdego, nawet najmniejszego Bajkanina. Chodziły też słuchy, że nawet Ziemianie i inni kosmici polubili lek Bajkan, więc Żołędzie rozpoczęły regularny eksport. Bajkanie bywali oburzeni, kiedy w plecakach ratowników nie odnajdowali jakiegoś najnowszego smaku cudownego lekarstwa i od razu sugerowali, że pewnie wszystko wysłano na Ziemię. 

Oddziały Ratunkowe tworzyły młode Żołędzie, których czapeczki-hełmy trzymały się mocno i zapewniały ochronę w czasie wykonywania misji ekspresowych. Wprawdzie od czasu uruchomienia archipelavii wszystkie misje stały się ekspresowe, ale nigdy nie było wiadomo, co może się stać w najdalszych zakątkach Bajkanii. Ratownicy także bywali czasem w potrzebie, więc również sięgali do plecaka po pachnący, zniewalający kawałeczek cudownego lekarstwa. Od razu odzyskiwali moc działania, chęć do niesienia pomocy innym i doskonały humor, z którego słynęli. Kolorowa Królowa nie raz odznaczała dzielnych żołędziowych ratowników Orderem Nieustraszonego Bajkanina. 

Na WFCB pracowały tylko doświadczone, dorosłe Żołędzie, którym poodpadały już czapeczki. To one wymyślały nowe receptury leków, zamawiały na wyspach handlowych potrzebne dodatki, eksperymentowały z naturalnymi barwnikami i opcjami specjalnymi. Koronnym Mistrzem na WFCB był Querkus. O swojej fabryce wiedział wszystko. W każdy piątek przyjmował parę królewską i prezentował najnowsze produkty. Kolorowa Królowa była w stanie odprawić najpotężniejszych władców archipelagów, jeżeli ich wizyta miałaby wypadać w piątek. Nigdy nie miała dosyć próbowania nowych smaków i delektowania się cudownym zapachem, który był wszechobecny na Archipelagu Wysp Ratunkowych. W końcu muszę to ujawnić- to był zapach CZEKOLADY! Tak! Cudownym lekiem Bajkanii była MAGICZNA CZEKOLADA! 

Każda wizyta władców zaczynała się od piwnic. Tam, zgromadzone były zapasy leków w płynie, czyli garnuszki z zawsze gorącą, płynną czekoladą. Niektóre zdobiła bita śmietana, inne słodkie pianki lub gorzkie kakao. Jeszcze inne były mieszane z mgiełką radości, wakacyjnego szczęścia albo potrzebą powrotu do przeszłości. Oczywiście, o takich dodatkach jak drobinki marcepanowe, żelki z mango lub chrupeczki migdałowe- nie wspomnę. Na kolejnych piętrach magazynów mieściły się przechowalnie czekoladowych tabliczek segregowanych według wielkości, smaku, twardości i typu nadzienia. Królowa zaczynała od nadziewanych pralinek. Zawsze wybierała jakąś z pachnącym wnętrzem, na przykład malinowym, jagodowym lub poziomkowym. Nigdy nie potrafiła sobie odmówić pralinki z musem morelowym, tę zjadała na początku. Potem już tylko podziwiała i wdychała słodki aromat mlecznych, deserowych i czarnych czekolad, które piętrzyły się na połyskujących czekoladowym blaskiem regałach. Od zadziwiających kształtów, kolorowych pudełek, puszek, torebeczek i tubek można było dostać zawrotu głowy. Gdyby nie Querkus, królewska para chyba nigdy nie opuściłaby czekoladowego labiryntu. 

Właśnie dlatego Bajkanie nie mogli odwiedzać ani zwiedzać tej Wyspy-Fabryki. Jak wiadomo, przedawkowanie leków jest zawsze niebezpieczne dla zdrowia.

Bajka Liska (Jesienne bajki 5.)




Smok Babie Lato wyruszył w swoją jesienną podróż. Droga wiodła go przez wszystkie archipelagi. Tego roku szło mu całkiem sprawnie. Dzięki archipelavii mógł w każdym kolejnym miejscu zabawić nieco dłużej. Nigdy dotąd nie podziwiał tylu cudownych krajobrazów, wschodów ani zachodów słońca. Tylko jego mały towarzysz był jakiś markotny. Kiedy stanęli przed kolejnymi drzwiami, by przekręcić magiczny klucz i dotrzeć do kolejnego archipelagu, Lisek nagle się cofnął i szybko, tak, żeby się nie rozmyślić, zakrzyknął: -Ja zostaję, będę podróżował jak dotąd. Te dziwne drzwi, a może klucze, trochę mnie przerażają. Jeśli przenosimy się z jednego miejsca na drugie nie wiadomo jak i którędy, to znaczy, że świat przy drogach, którymi kiedyś podróżowaliśmy, nie stanie się w tym roku jesiennie złocisty ani miedziany, ani rudy nawet, o purpurowym nie wspomnę! –Ach! To o to chodzi! – zdziwił się Smok. Chodź tu bliżej, przyjacielu, zachęcił Liska. Potem otworzył kieszeń, w której spał sobie smacznie Kasztanek w kolczastym kubraczku. –Asz, wstawaj! Jest robota do zrobienia! – Jaka znów robota, ja nie pękam jeszcze… wymruczał Kasztan. –Asz, wstawaj! Musisz wyświetlić film jednemu histerykowi-pesymiście, trzeba ratować chłopaka. 

Asz wyturlał się z kieszeni Smoka i z całym impetem pacnął w trawę. Rozległ się cichutki trzask i nagle z wnętrza kasztankowej skorupki wystrzelił blask podobny do smugi światła z projektora filmowego. Na ekranie coś się już działo, więc Babie Lato zarządził, że film trzeba odtworzyć od początku i tak się stało. 

Lisek patrzył kątem oka na ekran, z każdym ujęciem obracał się bardziej w jego kierunku. Był wyraźnie zaciekawiony. Patrzył, jak razem ze Smokiem przekręcają klucz archipelavii. Właśnie wtedy to się działo. Przemierzali przestworza, ale w locie futerko Liska robiło się dłuższe i bardziej puszyste. Stawało się milionem małych pędzelków zostawiających na wszystkich mijanych miejscach barwne, jesienne smugi. Listek aż podskoczył. – Naprawdę tak jest? To świetnie, a ja się tak martwiłem, że samotnie będę musiał objeżdżać najdalsze zakątki archipelagów. –Drogi przyjacielu, przecież wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Twoja praca mnie zachwyca i za nic w świecie nie pozwoliłbym, żeby Ci coś przeszkodziło. Asz spojrzał podejrzliwie na Liska i wypalił: -O matko, to Ty jakiś święty jesteś, czy coś? -No Ty, Kasztan, jak coś powiesz, to nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać! To jest sławny na całym świecie Malarz Jesieni. Bez niego jesienny świat byłby blady i szary. Poeci nie mieliby się czym zachwycać, metafory więdłyby jedna po drugiej jak marchewka na słońcu, muzycy komponowaliby same smętne, blade melodie, po prostu klops… -Ale że obiad gdzieś dają, teraz, klopsiki? Wtrącił się ożywiony Asz. -Masz Ci babo placek! Załamał ręce Smok. –I jeszcze placek! No to, to rozumiem, bo już całkiem traciłem apetyt z powodu Twojej smętnej opowieści o Lisie, który kradnie kolory. –Coooo? Jednocześnie zakrzyknęli Babie Lato i Lis. Jednak Kasztanek Asz ani myślał ich dalej słuchać. Ruszył pędem w kierunku zajazdu, z którego dolatywał smakowity zapach drożdżowego ciasta. 

Smok i Lis ruszyli za nim. – A jak Ty właściwie masz na imię, bo jakoś nie było okazji spytać- zagadnął Babie Lato. -Tyle lat podróżujemy razem, a ja nigdy nie słyszałem, żeby ktoś nazywał Cię inaczej niż Mistrz. –Mam okropne imię. Rodzice nie pomyśleli, jak będę się z nim czuł. Dzieciaki naśmiewały się ze mnie tyle lat, że przestałem go używać. Nawet celowo to robiłem, ale Tobie powiem – jestem Ulpe, więc całe dzieciństwo nazywali mnie Pulpet, do dziś nie znoszę pulpetów. –Ulpe to bardzo szlachetne imię, godne malarza! Naprawdę! Jesteś wspaniałym Malarzem Jesieni, wszyscy zachwycą się Twoim imieniem! -Nie wiem, pomyślę jeszcze… 

Zanim dotarli do zajazdu, wszystkie krzewy, drzewa, i kwiaty miały już nowe, jesienne suknie. Wszystko wokół błyszczało ciepłymi kolorami. Futerko Lisa rozsnuwało pasma złotych i miedzianych barw, czyniąc jesień najpiękniejszą porą roku. 

Jeśli mignie Ci przed oczami jakiś rudy błysk, możesz mieć pewność, że to Lis Ulpe- Malarz Jesieni zawitał w Twoje strony.