05 października, 2020

Bajka pomocna (Emocyjne bajki 1.)


           Bryzia stała się największą fanką Huriego na całych Archipelagach. Jej wiatrowy pokój był cały wyklejony zdjęciami małego huraganu. W wielkim segregatorze piętrzyły się wywiady, jakie tylko można było znaleźć. Wszyscy chcieli mieć przecież rozmowę z dzielnym wiaterkiem, który stale pomagał potrzebującym i dla każdego miał dobre słowo, więc codziennie pojawiały się nowe teksty. Bryzia też tak chciała. Była jednak tylko przedszkolakiem w grupie morskich bryz. To ją bardzo martwiło. Szukała stale pomysłu, jakby tu zrobić coś dobrego i marzyła, że kiedyś wyruszy na tajemniczą wyprawę razem z huraganem. Ach… w wyobraźni naprawdę nieźle sobie radziła. Gdy bujała się lekko na falach, marzyła, marzyła, marzyła…

Każdego dnia odwiedzała ją mewa Alla, razem buszowały nad wodą, bawiły się w chowanego przy żaglówkach kołyszących się na falach i robiły wyścigi, która pierwsza doleci do kępy traw na brzegu. Mewa była trochę samotna, bo jej koleżanki nie chciały z nią fruwać. Bryzia wiedziała o tym, ale była dyskretna, więc nie dopytywała, co się właściwie stało, że ptak spędza czas sam. Kiedy tylko dolatywały do brzegu, zawsze zaglądały pod uschły konar drzewa. Miała tam norkę Kasz, kuzynka myszki Szy.

Kasz pojawiła się na Wiatrowej Wyspie przez pomyłkę w zasadzie. Kiedyś zaprzęg E-Wróżki porwał ze sobą wszystkie piękne, kolorowe liście z lasu, bo potrzebne były na jesienne bukiety do pałacu. Żaden wiatr nie zauważył, że zabrali ze sobą też małą myszkę, która schowała się pod najpiękniejszym, purpurowym liściem. Kiedy jesienne zdobycze wylądowały w wiklinowym koszu, myszka cichutko wygramoliła się z niego i szybciutko wybiegła na pałacowy dziedziniec. Miejscowe myszy parsknęły śmiechem na jej widok. -Patrzcie, podróżniczka na gapę! -Ale przerażona! – Może smoczek chcesz? -A gdzie mamusia? Żartom nie było końca. Kasz czekała, że ktoś ją o coś zapyta, że pomoże, ale nic takiego się nie stało. Ze spuszczonym ogonkiem przemknęła do bramy i pędem rzuciła się ku brzegowi Szafirowego Jeziora. Przycupnęła na piasku i… nic, nic się nie zdarzyło. Nikt się nie pojawił, żeby ją uratować. Kasz zaczęła pochlipywać cichutko i wtedy zobaczyła delikatne, przezroczyste skrzydła Bryzi. No nie, znowu wiatr, muszę się ukryć! To jakaś tragedia! Te wietrzyska urządziły sobie polowanie na myszy, czy coś!

Od strony lądu nadlatywała mewa. Jej cień przesunął się blisko myszki. -To naprawdę nie jest śmieszne! Nie dość, że wietrzyska na mnie polują, to jeszcze przyplątał się ten skrzydlaty! Nie mam już sił, niech się dzieje co chce, nie wiem gdzie się ukryć! No i rozszlochała się na dobre.

Alla i Kasz rozumiały się bez słów. Cóż zresztą było do gadania. Wokół szlochającej myszki zrobiła się już wielka kałuża łez, trzeba było działać. Kasz delikatnie spłynęła na piasek, żeby nie przestraszyć zwierzątka. Alla przycupnęła niedaleko. Mysz prawie nie oddychała z przerażenia, gdy usłyszała, że wiaterek szepce do niej: - Skąd się tu wzięłaś? Zgubiłaś się? Jak Ci pomóc? Skąd jesteś? Gdzie Twoja mama?

-Ej, Bryzia, nie tyle pytań naraz!- krzyknęła mewa.  Po kolei, bo szarusia ze strachu zatopi całą plażę łzami! -No tak- odrzekła Bryzia i powtórzyła: - Czy potrzebujesz pomocy? I zaraz potem delikatnie pogładziła futerko myszki. To zdecydowanie przełamało lody. Kasz opowiedziała powoli o wszystkim, co się stało, pochlipując od czasu do czasu. -Oj, to przecież nie koniec świata. Zaraz znajdziemy Ci mysi pałac, jak się patrzy! Zawołała Alla! Po chwili wszystkie trzy stały przy wyschłym konarze drzewa, który skrywał obszerną, dobrze zamaskowaną kępami traw, norkę.  Porządki nie trwały długo. Bryzia wywiała śmieci, mewa naznosiła wyrzuconych na brzeg muszli, patyków i innych skarbów, które wykorzystały do urządzenia norki.

Przez kolejne dni Bryzia sprowadzała okolicznych mieszkańców, żeby poznali nową sąsiadkę. W końcu poprosiła też E-Wróżkę, żeby wysłała jakiś wiatr z wiadomością do bliskich Kasz, bo domyślała się, jak są zmartwieni. Wróżka obiecała, że następnego dnia z rana przyśle jeden z wiatrów po wiadomość dla mysich krewnych Kasz. Jakież było zdumienie Bryzi, gdy rankiem dojrzała nadlatującego Huriego. Z wrażenia nie mogła słowa wydusić, ale mewa ją wyręczyła. Przedstawiła Bryzię i myszkę, podając list napisany na brzozowym papierze. Huri schował przesyłkę i zwrócił się do Bryzi: – Słyszałem o Tobie! E-Wróżka daje nam w czasie wykładów Ciebie za przykład. Mówi, że wszyscy powinniśmy uczyć się od ciebie życzliwości! Może polecimy razem na jakąś wyprawę? 

Ponieważ Bryzia całkiem zaniemówiła, Alla odpowiedziała za nią: -Pewnie, obie chętnie polecimy, zawsze tu jesteśmy, wal jak w dym! -I ja też polecę, pisnęła Kasz, ale Huriego już nie było.

20 września, 2020

Bajka pędząca z wiatrem (Jesienne bajki 10.)

 

          W świecie Ziemian i na archipelagach Bajkan zapanowała jesień. Największy ruch rozpoczął się na Wiatrowej Wyspie. E-Wróżka szykowała swoje rumaki do jesiennych porządków. Wszystkie dorosłe wiatry pracowały bez wytchnienia. Wylatywały do pracy z samego rana i wracały wraz z zachodzącym słońcem. Każda wyprawa była starannie zaplanowana. E-Wróżka otrzymywała komunikaty o aktualnym stanie przygotowań do zimowego odpoczynku i opracowywała grafik wiatrowych przelotów.

              W wichrowej szkole zrobiło się nudno. Nie było treningów z mistrzami ani ćwiczeń polowych, tylko wykłady i wykłady… Nuda… Najgorzej znosił to Huri, dzielny kandydat do roli huraganu. Uwielbiał, gdy coś się działo, a ponieważ działo się mało, postanowił jednoosobowo to zmienić. Małe wagarki nikomu nie zaszkodzą- myślał. Nawet nie zauważą, że mnie nie ma, tacy są znudzeni. Co zaplanował, natychmiast zrealizował. Wyleciał cichutko przez uchylone okno sali wykładowej, rozpostarł lekkie i zwiewne ramiona i już wirował wśród chmur. O, matko, jak on to uwielbiał! Nawet nie zauważył, kiedy pokonał granicę między Bajkanią i Ziemią. Dostrzegł kolorowe miasta, rzeki i wstążeczki dróg. Zanurkował w gąszcz domów wielkiego miasta i zawisł bez ruchu nad placem zabaw dla dzieci. Było wcześnie, więc nikogo tu jeszcze nie było. W piaskownicy samotnie leżały porozrzucane kolorowe zabawki. Huri lubił porządek. Natychmiast postanowił zaprowadzić tu ład. Zawirował, porwał z niemałym trudem plastikowe przedmioty w górę i miękko przeniósł do usytuowanego w rogu placu kosza. Wtedy usłyszał głośne brawa i poświstywania ptaków siedzących na pobliskim krzewie.

-No wreszcie ktoś zrobił z tym porządek!

-Należało im się!

-Nigdy nie sprzątają zabawek!

-Gdy je zobaczą w koszu na śmieci, to się zjeżą!

W koszu na śmieci? Przeraził się Huri nie na żarty. Myślał, że to kosz na zabawki! A to pech! Zanim ptaki zdążyły cokolwiek ćwierknąć, już wpadł do kosza i z wielkim wysiłkiem wywiał z niego wszystko na piach i trawę. To była jeszcze większa katastrofa. Zabawki kłębiły się ze stosem papierków po cukierkach, pustych opakowań po ciasteczkach i innych takich tam…śmieci! Ptaki wybuchnęły śmiechem.

-Ale czad! No teraz to już luz! Nie tkną tych zabawek i będzie spokój!

Huri słuchał tego ze zgrozą. Te ptaki to potwory! Cieszą się z jego niefortunnych akcji porządkowych! Dmuchnął w kierunku chmary i wszystkie fruwacze z głośnym świergotem rozpierzchły się po okolicy.

Pomaganie to naprawdę trudna sprawa. Pomyślał Huri, ale że był optymistą, postanowił się nie poddawać. Po kolei chwytał małe papierki i unosił je lekko do kosza. W pewnej chwili usłyszał z pobliskiego balkonu okrzyk:

-Mamo, chodź tu prędko, papierki same wskakują do kosza!

Tak, tak, widzisz, jakie porządne, musisz wziąć z nich przykład i namówić swoje zabawki, żeby się poukładały w twoim pokoju!

-Uf, jak dobrze, że dorośli ludzie nie potrafią patrzeć na świat tak jak dzieci. Naprawdę lepiej, że nie wierzą w bajki- pomyślał Huri i dokończył pracę. Potem przywołał mżawkę, która zrobiła prysznic foremkom, łopatkom, wiaderkom i ciężarówkom. NO, dałem radę!- ucieszył się huraganek. 

       W drodze powrotnej zdmuchnął jeszcze liście na pokaźne stertki i krzyknął do jeży: -Panowie, zimowe pokoje gotowe, a te potuptały galopem do bezpiecznych domków. Na skraju Ziemi, przy wrotach do bajkańskich archipelagów otrząsnął leszczynę, obok której mieszkały w nowej dziupli dębu wiewiórki- Basia i Kasia. Grad orzechów zwabił kitki, które radośnie zaczęły machać ogonkami i pokrzykiwać do odlatującego wietrzyku: -Dzięki Huri, jesteś Wielki!

     Otrząsanie orzechów całkiem wyczerpało wiaterek. Słońce zrobiło się już pomarańczowe, więc z wielkim prawdopodobieństwem na granicy światów powinien pojawić się za chwilę rydwan E-Wróżki- myślał pracowity wagarowicz.

I tak też się stało. Wielki, wieczorny szum poprzedził pojawienie się wiatrowego zaprzęgu. Huri podfrunął w górę i zręcznie uchwycił  grzywę jednego z rumaków. Pomyślał: - Jestem zaczęty! Naprawdę, jestem mistrzem! I właśnie wtedy rozległo się głębokie: -Huri! Porozmawiamy sobie w domu!

OJ, to nie było miłe, zanosiło się na niezłą burzę…


16 września, 2020

Bajka z konfiturami (Jesienne bajki 9.)

        Słońce ostatnio dało sobie spokój z wylewaniem w kosmos całymi wiadrami kłującego, białego żaru. Było cudownie ciepłe. Złote pasma miękkich promyków otulały całą ziemię. Tkały  z babim latem magiczne dywany jesieni. Kocurka wylegiwała się pod krzakiem berberysu obsypanym ciemnoczerwonymi kropelkami cierpkich owoców. Miała cały ogród na oku. Widziała dobrze, że Żaba przysiadła obok fontanny i z przejęciem udawała kamienny posążek. Zdradzały ją, oczywiście, wielkie, łypiące w różne strony oczy. Robiła tę sztuczkę tak często, że wróżka Niu  czasem dla żartu mówiła do gości: -Mam obok fontanny kamienną żabę, widzieliście? A żaba zastygała wtedy w jeszcze większym bezruchu i prezentowała się obserwującym ją ludziom, którzy dziwili się, że jest jak żywa i nawet przysięgali, że dostrzegli jej poruszające się oczy:) No jasne, że się poruszały, bo obok przefruwały motyle i Żaba nie mogła się powstrzymać przed zapamiętywaniem toru ich lotu. Paskudna, planowała polowanie, Kocurka o tym dobrze wiedziała. Żałowała nawet, że nie ma w pobliżu CD o Aksamitnych Uszach, już on pogoniłby Żabie kota!

Tymczasem Czas płynął wolno pomarańczowym balonem od Dzisiaj do Jutra.  Patrzył z zachwytem na pianę pomarańczowo- złotych drzew w dole, na zielono-czekoladowe dywaniki łąk, pól, na kolorowe klocki domów poustawiane w ogrodach i wśród sadów. Dziś był wyjątkowy dzień, miał umówione spotkanie z wróżką Niu w jej ogrodzie. Właśnie przez lornetkę dostrzegł wróżkowe domostwo i rozpoczął manewr zniżania. Tak się cieszył ze spotkania z Niu, że coś zrobił nie tak, balon za szybko obniżył lot i zamiast wylądować na trawniku przy altanie, zawisł na szczycie jabłoni. Niespodziewane poruszenie gałęzi sprawiło, że na trawę posypały się gradem złote renety. Jabłonka krzyknęła: -Och! I zaniemówiła z oburzenia. Inne drzewa rozszumiały się, wołając na pomoc wróżkę. Niu pojawiła się natychmiast. Czas spłynął już na ziemię, więc przywitali się serdecznie. Zanim ktokolwiek zdążył o coś zapytać, Niu swoim zwyczajem zawirowała wraz z motylami i po chwili naprawiony balon leżał na trawniku w całkiem sprawnej gotowości do dalszej podróży, a złote renety wędrowały gęsiego do wiklinowych koszy ustawionych pod drzewem. Czas od razu wyznał, że nie zostanie długo, bo Jutro czeka i przecież musi nadejść, a on- Czas jest za to odpowiedzialny.

Niu wysłuchała wyjaśnień gościa, uśmiechnęła się ciepło i poprowadziła go do altany, gdzie czekała już malinowa herbatka, babeczki dyniowe z limonkowym kremem, konfitury z róży i oczywiście placek ze śliwkami. W tych pysznych okolicznościach nie mogło być mowy o pośpiechu. Do tego było wiele spraw do omówienia: zorganizowanie eskorty dla odlatujących na Jesienną Wyspę ptaków, negocjacje z E-wróżką na temat ilości deszczu i burz, które zaplanowała na nadchodzące tygodnie, no i pomoc w organizacji Tygodnia Spadających Kasztanów. Rozmowy toczyły się nieśpiesznie, wokół pachniało wanilią i słodkimi owocami.

Kocurka i Żaba usadowiły się pod schodami altany, żeby wszystko słyszeć i być niezawodnym źródłem ważnych, jesiennych informacji dla każdego. Żaba nawet wyjęła dyktafon, żeby wszystko elegancko nagrać, ale piorunujący wzrok Kocurki uratował ją przed popełnieniem takiego nietaktu.

Jeśli czasem masz wrażenie, że czas się wlecze albo zupełnie stoi w miejscu, i że kompletnie nic się nie dzieje, możesz mieć pewność, że to właśnie wtedy Czas z wróżką Niu planują przyszłość przy malinowej herbatce.

 

05 czerwca, 2020

Bajka Na serio? (Kocie bajki 4.)

       Czy można traktować na serio kogoś, kto mówi Ludziowie? Albo Ludź! Do tego kogoś, kto ma żółte futro! I wypija wodę szanowanym kotom, czyli mnie, Kocurce, która mieszka z wróżką Niu! To znaczy wróżka, żeby była jasność, mieszka ze mną, czyli u mnie, po prostu…

        W zasadzie to wszystko byłoby nic, ale żeby plotkować? Z gołębiami? No to, to już nie! Dziś od rana wysłuchuję, jak to się podobno chowam przed CD w szafie albo wśród kabli za regałem… Też coś… Ja przecież tylko znajduję sobie świetne miejsce obserwacyjne, żeby w razie czego pędzić na pomoc Niu! Ratować ją przed tymi podskokami, piskami, lizaniem bez opamiętania! Fujka, brrrrrr… No i to wycie i ujadanie! W szafie, zwyczajnie, mniej słychać… A ja jestem taka wrażliwa. Wojtek to potwierdza, zawsze!

    Wiem, kiedy się pojawi. Zwykle zaraz potem, gdy poczuję zbliżającego się właściciela ogromnych, podobno a-k-s-a-m-i-t-n-y-ch uszu, wróżka wystawia dużą tacę i kładzie na niej błyszczącą miskę, do której wlewa wodę. Muszę w końcu powiedzieć, że ta miska jest dużo większa niż moja. Czy tak może być? Czy to sprawiedliwe? Jeszcze gorsze jest to, że gdy miodowy huragan wdziera się do naszego domu, wcale się tą miską nie interesuje, nie docenia ani trochę starań Niu, przesadnych dodam, bo przecież ma mnie do starania się… No więc, właściciel kusego ogonka galopuje prosto do MOJEJ miski i kilkoma łykami pochłania MOJĄ wodę! Zgroza! Ale tylko ja się oburzam. Ludziowie, to znaczy… Ludzie są zachwyceni! Że taki przebojowy, towarzyski, chętny do przyjaźni z kotkiem, który gdzieś zniknął! Jak zawsze! O, nie mogę! To ponad moje mruczące siły!

      Dziś rano, postanowiłam stanąć do walki. Tak, podniosłam rzuconą rękawicę i wezwałam gołębie. Powiedziałam im, że CD ma ukochaną, którą zła wróżka zamieniła w kamień, więc Żółty cierpi i pewnie wyruszy w świat, na poszukiwanie Kamiennej Żaby!

        Co to się zaczęło dziać, cały ptasi świat zawirował, rozćwierkał się i pofrunął w cztery strony świata! Nie sądziłam, że ta wiadomość tak wszystkich zelektryzuje. Pszczoły i muchy, mrówki i pająki, koty i psy, krzaczki i drzewa nie mówiły o niczym innym! Nie minął kwadrans, gdy usłyszałam, jak CD zawył z wściekłości… Oj, chyba przesadziłam… Wróżka już raz mnie wysłała za karę do magicznej szkoły, z fotelem Foróżem! Martwię się, że plotkowania mi nie wybaczy. Ale mam coś na swoją obronę, Kamienna Żaba naprawdę istnieje! Na serio! Kto wie, kim może się stać, gdy się ją trochę… poczaruje…




29 maja, 2020

Bajka CD (Kocie bajki 3.)


Od razu wiedziałem, że to Ludziowie dla mnie. Aż przysiadłem ze zdumienia na swoim kusym ogonku, gdy usłyszałem to o uszach. Stali przy furtce i zachwycali się jakimiś uszami, że śliczne, że uroczy żółty kolor i tak dalej. Rozejrzałem się. W pobliżu poza mną były tylko kury, a te, jak wiadomo żadnych uszu światu nie ukazują. Tak myślę, że może ich po prostu wcale nie mają. Koty też gdzieś przepadły, więc z uszami byłem tylko ja! A po chwili zdarzyło się coś, za czym przepadam do dziś, każdego dnia tak samo! Zbliżyli się i mniejszy Ludź wyciągnął łapkę, a potem przejechał nią kilka razy po moim futerku! To było cudowne. Postanowiłem galopować za nimi, gdziekolwiek by poszli. Ale nie musiałem. Ostatecznie zabrali mnie ze sobą. Niestety, Ludziowie mają tylko dwie łapy do chodzenia, szybko się męczą, raczej nie galopują, więc jeżdżą czymś, co nazywają samochodami. Ja za tym zupełnie nie przepadam. Ale to zupełnie. Nawet nie chcę opowiadać, co czuję, gdy połyka nas samochód. Ale to można przeżyć, najważniejsze, że wybrałem sobie najfajniejszych Ludziów na świecie.

Mój ulubiony Ludź, to Wojtek. Jest super. Gdy zamieszaliśmy razem, podarował mi kurczaki. Z początku trochę się zdziwiłem, bo nie przepadam za tymi gdakaczami bez uszu, którym się wydaje, że potrafią fruwać. Jednak te nowe nie gdakały. Nie fruwały i w ogóle były jakieś inne. Od razu postanowiłem je troszkę postraszyć i chwyciłem takiego chudego za nogę. Trochę zaszeleścił i nic! Przyłożyłem się za mocno i zobaczyłem, że niechcący odgryzłem mu nogę, ale kurczak się nie przejął, milczał uporczywie, więc przeprosiłem grzecznie i zostawiłem go w spokoju. U moich Ludziów wszystko jest niezwykłe, nawet kurczaki!

Wojtek jest bardzo pracowity. Każdego dnia kilka razy ćwiczy swoje dwie nogi i wędruje krętymi alejkami. Zawsze zabiera mnie ze sobą. Czasem poleżałbym sobie spokojnie, ale nie chcę mu tego robić, więc zawsze zgłaszam gotowość do wyjścia. Wiem, że bez czterech łap jest ciężko, więc biegnę i ciągnę go za sobą, żeby się nie zmęczył. Wiem, że jest szczęśliwy, gdy tak sobie pędzi za mną bez trudu, jak latawiec na wietrze! Cóż, uwielbiam mojego Wojciecha, więc robię dla niego, co tylko mogę!

Ludziowie mnie podziwiają. Wiem to na pewno, bo ostatnio zapisali się nawet do takiej specjalnej szkoły, w której uczą, jak najlepiej naśladować zachowanie psa. Nie chciałem, żeby poczuli się samotni, więc zgodziłem się chodzić razem z nimi. Ale te lekcje są śmiechu warte! Na przykład, jak chodzić z psem. Ja przecież skaczę, skradam się, galopuję, a oni udawali, że tego nie widzą i próbowali chodzić prosto i wolno, porażka, zachęcali mnie nawet, żebym też tak człapał przy ich nodze, ale co to, to nie! Muszę być sobą. To oni muszą się postarać. Nie najlepiej poszło im też z nauką psiego siadania. Próbowali mnie nawet przekupić smakołykami, żebym pokazał im, jak to robię. Wołali: Siad! Olaf! Siad!, ale ja byłem nieugięty, przecież nie wolno podpowiadać! Muszą się sami nauczyć. Nawet podawanie łapy było dla nich wyzwaniem, wyciągali wyprostowaną dłoń, zamiast unieść łapkę delikatnie jak kwiat na łące. No cóż! I tak ich kocham!

Po tych zajęciach trochę humorki im zblakły, więc postanowiłem zaprosić gołębie, żeby ich rozweseliły. Zawsze przylatują, gdy zaszczekam głośno trzy razy. Moi Ludziowie wybiegają od razu radośnie na balkon, machają rękami, jak skrzydłami i udają, że też mogą pofrunąć. Namówiłem gołębie, żeby zostawały dłużej, wtedy Ludziowie wymyślają coraz to nowe układy gimnastyczne, na przykład z miotłą. Ale oni chyba się nie domyślają, że to dzięki mnie tak się bawią. Żeby tylko nie polubili tych gołębi bardziej ode mnie, to by było nie fair.

Tajemnicą pozostaje dla mnie, czemu nadali mi ksywkę CD? Podobno to dlatego, że jestem szalonym psem. Też coś! Jeśli tak, to powinno być SP, czy może czegoś nie rozumiem?

17 kwietnia, 2020

Bajka Niebieskiego Drzewa (Wakacyjne bajki 4.)


     
     Wyglądało jak skrawek nieba wylegujący się na słonecznej polanie albo jak modra tafla jeziora, błyszcząca szkliście. Wokół niego było pusto. Stało samotne. Inne drzewa odeszły w głąb lasu. Wieczorami szumiały o tym, że trzeba się w końcu pozbyć Niebieskiego, bo kto to widział, żeby nie być zielonym, no chociaż seledynowym albo zwyczajnie szarym. Niebieskie jest na nic. Nie ma zgody na nic niebieskiego.  
     Delikatne, leśne fiołki starały się protestować, że one też są przecież szafirowe, czyli jakby niebieskie i rosną tu od lat bez kłopotu. Nikt jednak nie słuchał ich cichego głosiku. A poza tym, nikt ich tak naprawdę nie dostrzegał w kępach malachitowej trawy i puszystego, ogórkowego mchu. Niebieskie stało opuszczone i samotne. Nikt nie chciał się sprzeciwiać Zielonym, więc nawet ptaki niechętnie lądowały na odpoczynek w cieniu turkusowych liści.
     To jednak zmieniło się zupełnie, kiedy w okolicy pojawiła się pani kraska Garrula. Od razu dostrzegła szafirową plamę olbrzymiego mieszkańca polany i z impetem wylądowała na grubym konarze obok dziupli, z której dość dawno wyprowadził się pan dzięcioł.
     -No niech mnie, drzewo wprost dla mnie stworzone- ucieszyła się i zamaszyście nastroszyła swoje granatowe, szafirowe, błękitne i szaroniebieskie piórka. Te rdzawe i czarne- zostawiła w spokoju. Z zachwytem rozglądała się po gęstwinie niebieskiego listowia.
     Drzewo nigdy nie widziało żadnej kraski i przez chwilę sądziło, że ma po prostu przywidzenia. Z tego smutku, oczywiście. Ale pani Garrula nie dała mu szansy na dłuższe rozmyślania.
-Przepraszam, że spytam, czy ta dziupla jest może do wynajęcia? Bardzo by mi pasowała. I zajrzała do ciemnoszafirowego wnętrza. O dziwo, panował tam porządek, wszystko było zupełnie gotowe na przyjęcie nowego mieszkańca. 
-No luksus po prostu. Czemu nikt tu nie mieszka- rzuciła chyba do siebie. 
-Jak to czemu?  Chyba widać? Nie? 
-Co widać, co widać! Ja nic nie widzę! Tylko błękit:) Mów po kolei i powoli -stwierdziła tonem nieznoszącym sprzeciwu i ułożyła się z wdziękiem na werandzie szafirowej dziupli. Naprawdę doskonale się tu komponowała. To było jej miejsce. Bez dwóch piór!
     Niebieskie zrelacjonowało wszystko, co doprowadziło je do samotności na zielonej, leśnej polanie. Gdy kończyło, miało pewność, że pani kraska usnęła, kołysana błękitnym szumem. Gdy padło: -I to w zasadzie tyle. Od razu otworzyła oczy, zerwała się jakby do lotu, rozprostowała skrzydła, zatrzepotała nimi, westchnęła przesadnie głośno i wykrzyknęła: 
-Tylko tyle? To twój problem? Cały? Już? 
Niebieskie oniemiało. Jak to: - Tylko tyle! To aż tyle! Całe jego życie! Nie zdążyło się nawet nad sobą porozczulać wystarczająco dobrze, gdy usłyszało to, co było początkiem całkiem nowej historii w jego życiu.
     -Wiesz, niedawno miałam urodziny. Jednego prezentu jeszcze nie zużyłam, bo nie było jakoś okazji. A to prezent w sam raz na tę ochwilę! Trzymaj się! -krzyknęła pani Garrula i wyszeptała coś skrzekliwym, wronim głosem.
     Wszystko zawirowało, pociemniało i zrobiło się jakby cieplej. Szum i szelest liści trwał chwilę, zupełnie jak w filmach sf, a potem wszystko się uspokoiło. Drzewo nieśmiało rozejrzało się wokół. Las zniknął. Właśnie zapadał zmierzch. Pomarańczowy blask zachodzącego słońca przebijał się przez jakieś dziwne kształty wokół.
     –Co to jest? Zdziwiło się Niebieskie. – Jak to co? Park! W mieście! Tu się nadasz doskonale. I ja też, za lasem nie przepadam właściwie od zawsze.
     Niebieskie rozejrzało się nieśmiało. Wokół rosły same dziwaki! Drzewo cytrynowe, purpurowe, białe i nawet jakieś takie fioletowe! Jedno, nieduże, świeciło setkami małych świetlików. Inne też, cała alejka drzew świeciła jak wielka, błyszcząca wstęga! O, matko!  Westchnęło Niebieskie. -To jeszcze nic, spójrz w dół! Rzeczywiście, było na co popatrzeć! Wokół szafirowego pnia układał się miękko dywanik błękitnych kwiatów! Wśród nich ustawiono dwie niebieskie ławeczki! -Poczekaj tylko do rana! Rzekła pani kraska i zniknęła we wnętrzu swojej luksusowej dziupli.
     Rzeczywiście, rano zrobiło się wokół nich tłoczno. Wszyscy chcieli zobaczyć nowe drzewo w parku. Zachwytom nie było końca. Pod wieczór pojawiły się nowe, niebieskie ławeczki, bo wszyscy chcieli przysiąść choć na chwilę w szafirowym cieniu. Sąsiednie drzewa cały czas coś mówiły do Niebieskiego, chwaliły, opowiadały o sobie, chciały sobie robić wspólne selfi i trzymać się za gałązki. Niebieskie było zupełnie oszołomione tą powodzią życzliwości, sympatii, a nawet, nie wahajmy się powiedzieć, miłości:)
     Kiedy wieczorem świat znowu rozbłysnął ciepłym światłem księżyca i tysiącem małych  światełek rozpiętych na drzewach parkowej alejki, Niebieskie spytało panią Garrulę: -Co to był za prezent? Jak to się mogło wszystko wydarzyć, przecież drzewa nie podróżują, mają korzenie i tkwią całe życie w jednym miejscu!
     -Po pierwsze, to nie wszystkie tkwią! Niektóre się przesadza, przenosi czy coś! Ale nam się udało dzięki prezentowi wróżki Niu. To zaklęcie, które pozwala jeden raz przenieść się w wymarzone miejsce. A to, przyznasz, jest dla nas wymarzone!
   -No! No, naprawdę! Wymarzone, jak nic! Ale skąd pani wiedziała, że to właśnie to, a nie inne? 
-Jak to skąd? Jestem z miasta!  Po prostu!


20 marca, 2020

Bajka czupurnych sikorek (Zimowe bajki 3.)


Było naprawdę mroźno. Czubatek spał sobie z głową ukrytą pod skrzydełkiem. Co jakiś czas budził się, otwierał lewe oko i zerkał przez piórka na świat. Właśnie znowu to zrobił i… sen błyskawicznie go opuścił. Wyprężył się ze zdumienia tak zamaszyście, że gałązka, na której spał, rozkołysała się i musiał zatrzepotać skrzydełkami, by się na niej utrzymać. 

-Cóż to jest! Przecież, gdy zasypiałem, była zima! Mróz nawet! Co? Jak… 

Wokół Czubatka kipiały kolory późnej wiosny;) Leciutko szumiały całkiem dorosłe, soczysto zielone listki lipy, na której siedział. Pachniało świeżo i kwietnie. Rześkie ciepło wykluczało zimę! Dzika wisienka rosnąca za drogą sypała bladoróżowym pyłem opadających kwiatków. 

-Nie słyszę… Nie słyszę ich… Czemu nikogo nie ma! – Błękitku! Żółtobrzuszko!- wołał zdumiony i nieco już przestraszony Czubatek. Jednak słyszał tylko szum liści, plusk strumyka i chyba bzyczenie owadów, ale takie jakieś inne, grubsze i głośniejsze. Od czasu do czasu dał się też słyszeć jakiś dziwny dźwięk, jakby obracanie się koła, zgrzyt sprężyny zegara albo coś podobnego. 

Polecę za drogę- pomyślał Czubatek i rozpostarł skrzydełka… A wtedy stało się coś jeszcze bardziej zdumiewającego… Z każdym uderzeniem skrzydeł świat się zmieniał. Obrazy falowały. Czubatek miał wrażenie, że to co widzi, to ruchome obrazy z ludzkich domów, które czasem podglądali przez okno. Czasem nawet odwiedzali jaskółki, które w oknach ludzkich domów budowały gniazdka i mogły, leżąc wygodnie, oglądać malutkie światy uwięzione przez ludzi w pudełkach. 

Teraz jednak, to było coś zupełnie innego. Niby lipa ta sama, rzeka też i dzika wisienka za drogą jak zawsze, ale inna…bo… inna była pora roku! W jednej chwili wiosna znikała a Czubatek widział rdzawe i złote liście wirujące na wietrze, czuł zacinający jesienny deszcz, a po chwili kurczył się od podmuchów lodowatego zimna i nic nie widział wśród szalejącej zamieci! Gdy tylko uniósł skrzydła, wracała wiosna, a z kolejnym łopotem- letni żar lał się z nieba. 

Czubatek zadrżał. Wszystko jest nie tak! Chyba Pory Roku potrzebują pomocy! Coś musiało się stać. Błyskawicznie obmyślił plan. Zaczął machać skrzydłami najwolniej, jak umiał. Gdy przed jego oczami pojawiała się falująca, zielona wiosna, wołał na pomoc przyjaciół, śpiących wśród gałęzi berberysu. -Błękitku, Żółtobrzuszko, na pomoc! Obudźcie się! Hej! Przecież sikorki nie śpią tak mocno! Pobudka!- wrzeszczał na cały dziób. W końcu się udało! Żółtobrzuszka dołączyła pierwsza, a po niej całkiem zaspany Błękitek, który wymamrotał:- No tak, znowu Ty szalejesz- Czubatek. I normalnym ptakom spać nie dajesz… jeszcze nie skończył, gdy Żółtobrzuszka odkryła, co się dzieje i zarządziła. –Lecimy na Zieloną Polanę, tam są drzwi do Zamku Czterech Sióstr. –Ale po co?- zdziwił się Błękitek, nie wyspałem się. Jeszcze mała drzemka… Przyjaciele wcale go nie słuchali, byli już daleko przed nim, więc rozpostarł skrzydełka i… dowiedział się, o co chodzi:) Ze zdumienia pokrzykiwał w sikorczym języku, aż Czubatek musiał przywołać go do porządku…to znaczy- do ciszy. 

Już w brzozowym zagajniku dostrzegli wielkie poruszenie na polanie, zwierzęta, ptaki i owady tłoczyły się przy bramie Zamku Czterech Sióstr. Słychać było głęboki głos Zimy, jednak sikorki jeszcze nic nie słyszały. Podfrunęły więc najbliżej jak się dało i usiadły na niedużym, rozłożystym klonie. –Co jest grane? – spytała bez ogródek Żółtobrzuszka. –Klon wyraźnie zmartwiony odrzekł tylko:- Słuchajcie, zamiast gadać, to się dowiecie. 

Zima mówiła bardzo poruszona: -Kochani, potrzebujemy Waszej pomocy! Dziś w nocy zepsuł się nasz Zegar Czterech Pór Roku! Nasze panowanie trwa jedną chwilę. Świat pędzi jak oszalały. Użyłam zaklęcia Malachitowej Królowej, żeby się zatrzymać, ale mój czas się kończy. Wrota do naszego Zamku zostają otwarte. Czekamy na śmiałka, który naprawi Zegar i nas uwolni. Po tych słowach zniknęła i znów Pory Roku zaczęły migotać jak w kalejdoskopie. 

Zapadła cisza. Nikt nie znał się na zegarach! A już na pewno nie na TAKICH ZEGARACH! Zające zaczęły popłakiwać, Bobry szlochały w głos, ptaki zaczęły szeptać, a owady gdzieś się pochowały. 

Wtedy odezwał się cicho Błękitek:- Może ja… To znaczy… mógłbym… Właściwie kiedyś próbowałem i do tego mój dziadek…. Ale nikt go nie słuchał, z wyjątkiem Żółtobrzuszki:) 

-Tak! –Tak jest!- wrzasnęła. -Cisza! –Cisza!- mówię! Wszyscy umilkli. – No, teraz mów Błękitku! – zwróciła się do przyjaciela, ale ten zawstydził się i zamilkł, a głowę ukrył pod skrzydełkiem. – Oj- westchnęła Żółtobrzuszka… -No to ja Wam powiem. Przodek Błękitka mieszkał przy oknie Wielkiego Zegarmistrza i zapisał w Wielkiej Księdze, kiedy powstał Zegar Czterech Pór Roku, kiedy go nakręcać i jak naprawiać! 

-Po Księgę! Wrzasnął tłum i już wszyscy chcieli ruszyć w drogę, gdy Błękitek przemógł wstyd i krzyknął: -Nie trzeba… po księgę… Ja to wiem, dziadek mnie nauczył. Zapanowała cisza, którą przerwał rozkaz Żółtobrzuszki:- No to do dzieła, bracie! I trójka przyjaciół ruszyła ku bramie Zamku. 

W Sali Tronowej od razu dostrzegli wielki Zegar. Był wyraźnie zajęty rozmową z kimś, chyba z lampą. Zanim jednak sikorki podfrunęły do niego, odezwał się Tron Panującej Pory Roku: -To wszystko przez nią i wskazał na okazałą Panią Lampę! Wystroiła się w modny abażur i miesza mu w głowie, więc nie pamięta o swoich obowiązkach! 

-Chyba nie masz racji- wtrącił się Czubatek. Zegar jest chory! Błękitek nic nie powiedział, tylko podfrunął do zegara. Przez uchylone, szklane drzwiczki wleciał do wnętrza mechanizmu i zniknął całkiem. Zapanowała chwila milczenia. Zegar zaczął mrugać, chrząkać, obracać wskazówkami i tykać w różnym tempie. Wydawało się, że było coraz gorzej. Nie trzeba już było machać skrzydłami, by zmieniła się pora roku. Świat wirował i migotał wszystkimi, nieustającymi kolorami natury. Sikorkom wydawało się, że trwa to wieczność. 

W końcu rozległ się zgrzyt, kilka głośnych bimbań i wreszcie w ciszy dał się słyszeć cykający, rytmiczny odgłos. Świat zafalował, a na Tronie Panującej Pory Roku pojawiła się Zima. Obok stała uśmiechnięta Wiosna. Zima podziękowała ptakom za pomoc i skinęła dłonią na znak, że mogą odlecieć. 

-Ale jak to! Co to jest! Gdzie Błękitek! Czemu go nie ma! – wrzeszczała Żółtobrzuszka. Królowa spokojnie odrzekła, że Błękitek został Wielkim Zegarmistrzem i pojawi się za chwilę przy bramie. 

Sikorki posmutniały. –I po co nam to było!- złościła się Żółtobrzuszka. -Mogliśmy oglądać te galopujące pory roku do końca życia! Mnie to nie przeszkadzało! Wszystko przez Ciebie, Czubatku! 

Kiedy jednak przyjaciel przyfrunął przed bramę, okazało się, że ma dobre wieści. Pory Roku zgodziły się, by wszystkie sikorki w nagrodę zamieszkały na magicznej Zielonej Polanie. Wybuchła nieopisana radość. 

-Od razu wiedziałam, że tak się to skończy- rzekła z pewnością w głosie Żółtobrzuszka. Ekstra! A wszyscy zaczęli się turlać, podfruwać, kołysać i pląsać, oczywiście ze śmiechu!


27 stycznia, 2020

Bajka trzech płatków śniegu (Zimowe bajki 2.)


Już kiedy Zima wprowadzała się do pałacu 4 Pór Roku, wiedziała, że coś pójdzie nie tak. Najpierw jej siostra Jesień zgubiła gdzieś pudło ze wszystkimi kolorami, z których jest znana. To nie wróżyło nic dobrego, bo przecież na czas panowania Zimy, jesienne kolory muszą opuścić pałac. Wszyscy szukali zguby, ale bez skutku, więc Jesień odjechała, a Zima nie mogła opanować wzburzenia, myśląc, jak jej dworzanie poradzą sobie w tej sytuacji. Później Mróz oznajmił, że na pewno nie pomoże Zimie w najbliższych dniach, bo czuje się osłabiony i temperatura, nie wiedzieć czemu, wzrosła mu do zera.  Ale najgorsze miało dopiero nadejść.

Po  krzepiącej rozmowie telefonicznej z siostrą Jesienią Zima zeszła do sali tronowej, by zainaugurować swoje tegoroczne panowanie. Czekali na nią już wszyscy. No, prawie wszyscy. W pierwszym rzędzie świeciły pustkami fotele trzech najważniejszych płatków śniegu. Zima rozejrzała się, ale nigdzie ich nie dostrzegła, a przecież nigdy dotąd jej nie zawiedli, zawsze byli perfekcyjnie punktualni.

-A niech to odwilż weźmie! –zaklęła szpetnie Zima i zadzwoniła kryształowym dzwoneczkiem. Natychmiast podfrunęły do niej strażniczki-sikorki i po krótkiej chwili rozpoczęły poszukiwania. Niestety, nigdzie nie znalazły ani Kryształowego, ani Pierzastego, ani Koronkowego. Najważniejsze płatki śniegu zapadły się chyba pod lodową podłogę pałacu. Zima wezwała więc chorego Mroza i poprosiła, by spróbował zamrozić zamki zimowych komnat, aby  otworzyły się same, bez magicznego tańca trzech  płatków śniegu. Mróz bezradnie rozłożył ręce. –To niemożliwe- królowo Zimo! Tylko Kryształowy, Pierzasty i Koronkowy znają magiczny szyfr do zamków, które chronią zimowe komnaty w czasie panowania innych pór roku.

Zima westchnęła, zajęła miejsce na tronie i przemówiła do swoich dworzan. –Proszę, aby wszyscy rozpoczęli poszukiwania trzech magicznych płatków śniegu: Kryształowego, Pierzastego i Koronkowego. Bez nich spędzimy swoją porę roku w pałacowej kuchni, a ludzie w tych stronach nie zobaczą w ogóle śniegu ani nie doświadczą mrozu! Nici z saneczkowania, jazdy na nartach i ślizgawek. O lepieniu bałwanów też można zapomnieć. Sierżant Sikorek mruknął zbyt głośno, -No i ćwir! Zima zmroziła go wzrokiem i ruszyła w kierunku pałacowej kuchni, a za nią cały dwór.

Tymczasem trzy najważniejsze płatki śniegu, które znudziły się czekaniem na otwarcie komnat pałacowych ich królowej Zimy, opuściły magiczną  szkatułkę, w której się wylegiwały i postanowiły zwiedzić świat. Pomogły im trochę skłonne do psot jesienne kolory. To one przestawiły zegar pór roku, żeby dłużej malować świat, nawet wtedy, gdy pani Jesień odjedzie już na Jesienną Wyspę. Nieświadome tego podstępu płatki śniegu pędziły wolne i radosne po niebie, skacząc z chmurki na chmurkę. Były przekonane, że mają jeszcze mnóstwo czasu do swojego wyjątkowego popisu. Od czasu do czasu nurkowały z chmur ku ziemi, a wtedy wszystko stawało się białe. Ludzie wychodzili przed swoje domy i  podziwiali niezwykłe, nieznane w ich stronach białe i zimne zjawisko. Inni martwili się, że zima nie chce odejść w tym roku. Jednak puszyste płateczki jak szybko się pojawiały, tak szybko znikały i pędziły dalej na sam koniec świata. Nawet zimowy wicher nie miał szans, by je dogonić, a cóż dopiero sikorki albo polarne misie.

Może się zdarzyć, że trzy magiczne płatki śniegu zachwycą się jakimś miejscem i nie wrócą do swojej szkatułki na czas albo nawet nigdy, a wtedy o zimie naprawdę będzie można tylko pomarzyć. I pisać o niej wspomnienia, i bajki, oczywiście.

19 grudnia, 2019

Bajka babci Choinki (Zimowe bajki 1.)

Czuła to wyraźnie. Ten zapach. I ruch w domu. Nie musiała nawet zerkać przez niewielką dziurę w tekturowym pudle, żeby wiedzieć, że z półek znikają powidła, marmolada, konfitury, słoiki z bakaliami, no i wszystko inne po trochu, bo zapach pierniczków i maślanych ciasteczek pędził przez cały dom od strychu, po piwnicę i otwierał drzwi do świąt. 

Spojrzała z niepokojem na swoje śpiące smacznie gałązki. Nie były już tak błyszczące i gęste. Pod stojakiem czuła wiercące się igiełki, które opadły jeszcze zeszłej zimy. Zmartwiła się. Przypomniała sobie wyraźnie rozmowę sprzed roku o tym, że zastąpi ją wreszcie jakaś piękność prosto z lasu. Westchnęła i pomyślała, że może naprawdę czas na odpoczynek. 

Zanim zdecydowała się przepędzić te smutne myśli, ktoś chwycił pudło i po chwili stała na środku salonu. Poczuła świeży powiew. Wysunęła czubek i zobaczyła, że okno jest otwarte. Za nim wszystko było jak zwykle białe, błyszczące i takie uroczyste. Z dala machały do niej swoimi soczystymi gałązkami te leśne piękności. Były wysmukłe i prześliczne nad miarę. Ich gałązki mieniły się wszystkimi odcieniami soczystej zieleni i srebra. Miały wspaniałe czapy i kożuszki ze śnieżnego, bieluśkiego futra. 

- Ach, żeby mnie w tym roku postawili obok okna.

-Chyba czas na nową! Ta się sypie jak żywa! 

-Kupmy taką w donicy, będzie pachniała, a potem wysadzimy ją do ogródka. 

Te rozważania uciszył jakiś harmider. 

-O, nie! To szczeniaczek Olo radośnie buszował w pudełkach z choinkowymi ozdobami. Chwytał kolejne w pysk i sprawdzał, czy wytrzymają ciągnięcie po podłodze. Merdał przy tym radośnie ogonem i poszczekiwał. 

-Ratujmy bombki! -krzyknęła kocurka zwana Pieskiem, ale nikt jej nie zrozumiał. 

-Olo przestraszył kocurkę, strasznie miauczy- orzekł tato. 

Ozdoby szybko znalazły się na stole, Olo wrócił do swoich zabawek, a kotek przysiadł w fotelu, żeby lepiej wszystko widzieć. Wtedy zamrugały złote gwiazdki i wszyscy zgromadzili się przy oknie. Widok otulonych śniegiem drzewek zachwycił wszystkich tak samo jak ich wysłużoną, sztuczną jodełkę. 

-Las to ich dom, prawda?- zapytała Niunia. Zanim ktokolwiek odpowiedział, stwierdziła z przekonaniem: - Skoro w naszym domu już mieszka jedna choinka i to od zawsze, to po co nam inna, która pewnie nie chce być na Święta u obcych. 

- No to decyzja podjęta- stwierdził z uśmiechem tato i ustawił ICH choinkę przy samiuśkim oknie, a potem rozpiął na gałązkach kolorowe światełka. 

-Jutro ją wystroimy, a dziś kolacja, bajka i chrapanko- dodała mama, a wszyscy wybuchnęli śmiechem. 

Hałasy powoli umilkły. Dzieci wysłuchały kolejnej bajki o przygodach wesołych wilg i zasnęły. W końcu pogasły wszystkie światła w domu. 

Choinka stała szczęśliwa przy oknie. W blasku gwiazd i księżyca wyglądała naprawdę nieźle. Pomyślała, że musi zrobić coś miłego dla swoich bliskich. Wtedy zobaczyła, że kocurka siedzi na stole i delikatnie wyciąga ozdoby z pudeł, a szczeniaczek układa je na podłodze. Po chwili dekorowanie szło pełną parą. Choinka wyciągała gałązki, które sięgały po wymarzone ozdoby. Trochę się przy tym spierały, bo każda chciała unosić najpiękniejsze cacka. O złotego ptaszka z piórkowym ogonem rozgorzała kłótnia, aż choinka musiała przywołać swoje gałązki do porządku. Gdy łańcuchy, gwiazdki, bombki, kraciaste kokardy i słodkie pierniczki znalazły swoje miejsca, choinka umieściła na czubku przepiękną gwiazdę, która słynęła z niezwykłego blasku. Kocurka znała ten widok, ale jak co roku nie mogła się nadziwić tej cudownej przemianie babci Choinki w strojne, cudownie piękne drzewko. Szczeniaczek Olo był tak oszołomiony widokiem swojej pierwszej choinki, że zasnął pod nią i wyglądał tam jak pluszowa przytulanka, która wysunęła się z prezentowego pudełka. 

Kiedy rano dzieci wbiegły do salonu, pomyślały, że to rodzice zrobili im niespodziankę, natomiast tato spojrzał z uśmiechem na dzieciaki, potem na choinkę i stwierdził: - spisaliście się na medal, tak pięknie wystrojonej choinki jeszcze nie mieliśmy! Wszyscy byli zadowoleni jak nigdy, a choinka rozmyślała, że uszczęśliwianie innych to największe i najprawdziwsze szczęście. 

Tylko kocurka i szczeniaczek chrapali pod choinką smacznie i spokojnie przez cały dzień, odsypiając nocną przygodę.

24 września, 2019

Bajka z obiektywem i nietoperzem (Wakacyjne bajki 3.)

Słońce wyciągnęło błyskawicznym ruchem dłoń i mocno chwyciło wełnistą Chmurkę, która brykała z całym stadem po jesiennym niebie. Wcale nie słuchało jej protestów. Szybko przesłoniło schwytaną, wierzgającą zasłoną twarz i jak mogło najciszej szepnęło najdłuższym Promieniem wprost do jaskini ukrytej między pagórkiem a urwistym, morskim zboczem. 

-Hej, Gaci, jest robota… 

-O matko, czemu się drzesz! Wrzasnął mały ktoś, wiszący jak dojrzała gruszka na jednym z korzeni oplatających jaskinię. –Może nie widać, że śpię? Z tobą mi nie po drodze. Świeć sobie, na co chcesz, ale tu jest moje królestwo. Emigruj na swoje niebo, bo się zeźlę.

-Bez nerwów, Gaci. Zaraz się ożywisz. Jest robota do zrobienia, w sam raz dla ciebie. Wiesz, Promyki od kilku dni mnie męczą, że właściwie lato minęło, już nie podróżujemy tak wysoko i daleko, wszyscy ludzie drukują książki z wakacyjnymi zdjęciami, a one ani jednej fotki marnej nie mają. Idą długie wieczory, konfitury są, suszone śliwki też, nawet sok z pomidorów, choć nie wiem, po co. A zdjęcia ani jednego. 

-Do rzeczy, strasznie dziś marudzisz, chyba jesień ci nie służy. 

-Zatem, chodzi o to, że Promyki wymyśliły dziś sesję zdjęciową: „Nieznane twarze Promyków”. No i TY musisz zostać fotografem, bo przecież nikt tak jak TY nie rozumie artystycznych potrzeb innych. 

-A to jacyś artyści będą. 

-O, Planeto! No, Promyki przecież! 

-A, rozumiem. Czyli żadnego żarłocznego ptaka, Lloyda, Kevina, Batmana, czy coś? 

-Żadnego, tylko moje Promyczki! 

-Cóż, nie można mieć wszystkiego. 

-Czyli zgadzasz się? 

-No skoro tylko JA… To ok. 

Na niebie zapanował chaos. Chmurki pędziły w górę, potem spływały nisko nad ziemię, czasem niechcący pokropiły zdumionych ludzi ciepłą jeszcze mżawką. Wszystkie wiatry E-Wróżki przyleciały popatrzeć, więc co chwila przysiadały na drzewach, gnąc w pałąki gałęzie i wzbijając liściasty, kolorowy kurz. Chmurki próbowały wyprosić jakąś pierzastą sesyjkę dla siebie, ale Słońce miało dość zamętu z Promykami i nie chciało nawet słyszeć o kolejnej akcji. Oburzone stada na złość postanowiły zasłonić mu widok i utworzyły gęsty parawan, tak, że wokół pociemniało, jakby zbliżała się noc. W tej sytuacji musiała interweniować Straż Wiatrowa. 

Gaci był zawodowcem. Od razu omówił z Promykami koncepcję sesji. Przygotował zestaw kolorowych filtrów i gdy spojrzał na Słonko przez niebieski- wykrzyknął: - Wiem, moja wystawa będzie nosiła tytuł: Nawet gdy go nie ma, to jest!

-Ale że co, dopytywały się Promyki. 

-No, Słońce, czyli WY. – No to chyba liczba mnoga by się przydała: Nawet, gdy ich nie ma, to są! 

-To się jeszcze pomyśli- odpowiedział Mistrz Gaci, włożył pelerynkę, by zrobić na gapiach większe wrażenie, chwycił sprzęt z obiektywem o tysiącu barwnych filtrach i bezszelestnie wzbił się w powietrze. 

Zebrani śledzili jego lot i błyski flesza, ale poruszał się bezszelestnie i błyskawicznie, więc po chwili nikt nie wiedział, gdzie właściwie jest. Czekając cierpliwie na powrót Mistrza, wszyscy zajęli się swoimi sprawami. Promyki błyskały ciepło i cytrynowo, wiatry przysnęły na trawie i kiedy Słonko naprawdę pomyślało, że Gaci odfrunął w nieznane- usłyszeli: 

-Tadam! Gotowe! 

-Co? Zaczęły dopytywać się Promienie, Chmurki i kto tam jeszcze mógł. 

-Mamy to! Materiał gotowy! 

-Ale jak to? Kiedy? A gdzie: -Spójrz w obiektyw! --Uśmiechnij się! -Pięknie błyszczysz! 

-Najlepsze są naturalne zdjęcia! Jutro wystawa na plaży, u wejścia do mojej jaskini. Każdy dostanie pamiątkowy album! 

Wszystkich zamurowało. – No! Właśnie dlatego Gaci jest najlepszy- powiedziało zadowolone Słonko. 

Wystawa była wielkim sukcesem. Przybyli wszyscy, którzy niby wiedzą o sobie dużo, jak to dobrzy znajomi, ale jakoś na co dzień nie pamiętają na przykład, jakie wspaniałe jest Słońce o każdej porze dnia, że mieni się tysiącem barw, a jego Promyki to mali, niestrudzeni podróżnicy, znający każdy centymetr Ziemi. 

Każdy gość otrzymał album zatytułowany: Nawet gdy go nie ma, to jest! Zachwycone Promyczki nie pamiętały już nawet o liczbie mnogiej w tytule, której się domagały, bo efekt je zachwycił! Jakież było zdziwienie gości, gdy każdy odnalazł w albumie swój portret. 

Trudno się dziwić, przecież Słońce jest niestrudzonym towarzyszem wszystkiego, co tu wyprawiamy:)



05 lipca, 2019

Bajka Latawców (Wakacyjne bajki 2.)



Były tak kolorowe, że nie mogły się przestać sobą zachwycać. Śmiały się radośnie, furgotały na wietrze. Jeśli tylko udało im się wystawić kawałeczek puszystego ogona na zewnątrz mięciutkiego, przezroczystego pokrowca, ćwiczyły powiewanie, szybowanie i wirowanie.

Czekały na taki wiatr, który zdoła je zabrać ze sobą do krainy pierzastych chmurek, które z Ziemi wyglądały jak słodki krem w błyszczącej, złocistej polewie. Mniam… 

Latawiec–Smok - wiedział wszystko. Kiedy więc wiatr się wzmógł, zarządził gotowość do lotu. Ptak, Wąż, Słoneczko oraz Krokodyl szybciutko poprawiły ogony, pióropusze, naprężyły listewki i sprawdziły, czy aby sznurki się nie poplątały. Zanim skończyły, już się zaczęło:)

Józio biegł po plaży, a ciepły, porywisty wiatr ze stajni E-Wróżki – porywał w górę Smoka. Ten wznosił się już dość wysoko, gdy wystartowali inni. –Ostrożnie- pokrzykiwał Smok. Niech mały Krokodyl nie patrzy w dół! W górę! Lecimy w górę! No i szybowali. Słonko rozbłysło światłem na ich noskach, gładziło kolorowe stroje i ogony. Zmierzali ku uśmiechniętym chmurkom. Wtedy właśnie wiatr zakołował, szarpnął, próbował nawet pochwycić dzieci, żeby pofrunąć z nimi w górę, ale wyrwał im tylko latawcowe smycze z rąk i…. stado barwnych fruwaczy nagle i niespodziewanie kołysało się w górze zupełnie swobodnie - na wolności.


Z oddali dał się słyszeć świst, jakby nadjeżdżała kolejka szynowa. Latawce ciekawie zerkały wokół. Ze zdumieniem ujrzały chmurki, które dreptały gęsiego i po chwili były już wijącym się wężem wagoników. Z błyszczącej jak lizak lokomotywy buchały zwełnione kółka, które w górze rozpływały się w fantastyczne kształty stworzeń, jakich Latawce nigdy jeszcze nie widziały. Kiedy rozległo się wesołe: -Zapraszamy!- podróżnicy błyskawicznie wpłynęli do wagoników i rozpoczęła się słoneczna podróż. Dzieci patrzyły w niebo, ale widziały już tylko barwne esy-floresy wędrujące po niebie i błyszczące, jak suknia księżniczki na balu. 


Sunęli wprost na zamek Słońca. Chmurkowy pociąg stał się Wielkim Ognistym Podróżnikiem Kosmicznym. Gdy minęli stado puszystych owieczek pasących się wśród gęstych kęp bujnej trawy, szczotkę pierzastych wieżowców i tabun galopujących po łagodnych zboczach rumaków, brama słonecznego zamku była już bardzo blisko. Słonko siedziało na tarasie najwyższej wieży swojego domostwa, bo było już południe. Na widok przybyłych gości uśmiechnęło się pogodnie i rzekło: -Mam nadzieję, że się nie przestraszyłyście. Pragnę zapytać, czy zechciałybyście dla mnie pracować? -Myyyy? -zdziwił się Smok-Latawiec. Co moglibyśmy tu robić? O, jest wiele pracy do wykonania, chmurki i promyki nie dają sobie już rady, westchnęło Słońce. Latawce spojrzały po sobie i po chwili zaczęły się przekrzykiwać:- Tak! Tak! Chcemy! Prosimy! Może być od zaraz! Radości nie było końca. Wszyscy podskakiwali, śmiali się i klaskali, jak kto umiał. 


I tak, Latawce: Smok, Ptak, Wąż, Słoneczko i Krokodyl- zamieszkały w Królestwie Słońca. Kiedy widzisz na niebie tęczę po deszczu- to, oczywiście, patrzysz na kolorowy ogon Latawca-Smoka. 

Gdy brzeżki chmurek złocą się i migają – to Latawiec-Słoneczko płynie wokół nich. 


Jeśli masz wrażenie, że niebo zawisło nisko nad Ziemią i jest całkiem ciemne, możesz być pewien, że to cień Latawca-Ptaka, który rozpostarł swe wielkie skrzydła.


Być może pamiętasz, jak czasem chmurki pędzą po niebie, zmieniają kształty, mienią się lazurem, błękitem i srebrem, mrugają brylantowymi iskierkami- to wtedy Latawce: Wąż i Krokodyl zabawiają chmurki, grając z nimi w berka. 

Taka jest praca Latawców! Nie wierzysz? Spójrz w niebo, wszystko tam jest! Naprawdę! 


03 lipca, 2019

💃 Bajka małej myszki i szalonych kaloszy (Wakacyjne bajki 1.)

Coś podobnego? Naprawdę? Wierzyć się nie chce! I jeszcze to? No to, to już nie! Całkiem – nie!

Myszka Sza z zaciekawieniem przysłuchiwała się rozmowie telefonicznej ciotki Muriny, którą właśnie odwiedziła, bo przecież nastały wakacje i trzeba było gdzieś wyjechać, więc wybór padł na ciotkę, która ulokowała się w pięknym, drewnianym domostwie otoczonym cudownym ogrodem, pełnym tajemniczych kryjówek i zadziwiających mieszkańców. 

Sza nie miała pojęcia, o co chodzi i z kim właściwie ciotka tak rozprawia. Tajemnica wyjaśniła się już po chwili. –Wyobraź sobie mój drogi– ciotka zwróciła się do wuja Apodemusa- że podobno LUDZIE sprowadzili do siebie rodzinę Mruczyława, jakichś dalekich krewnych, czy coś… To jeszcze chyba małe KOTY, więc całe wakacje przyjdzie nam spędzić w Norce, zamiast spacerować po cudownym ogrodzie. –Nie martw się, Muri- już z niejednymi KOTAMI daliśmy sobie radę, to i z tymi jakoś pójdzie. – Jesteś niepoprawnym optymistą- Apo! 

Sza nie słuchała dalszej rozmowy. Skoro zaprzyjaźniła się z Zamkiem, to z KOTAMI też się uda! Na pewno! I ruszyła przed siebie zdecydowanym truchcikiem. Była już całkiem blisko tarasowego okna, gdy rozległo się dziwne chlipanie. Płaczący KOT? To chyba niemożliwe. –Och, ach, aaaaaaa… Ach, aaaaaaa… i tak w kółko. –Czemu buczysz? Rozległo się radosne pytanie. –Bo to lato jest do kitu… Żadnej burzy, ulewy, deszczu, mżawki nawet nie widać… Tylko słońce i upał, upał i słońce. A ja bym chciał po kałużach poskakać, być bohaterem i obrońcą małych ludziów. -Ludzi, ludzi się mówi! Poprawił ten sam radosny głos. Sza przycupnęła na progu przy samej futrynie i szukała wzrokiem tych małych KOTÓW. Jednak dostrzegła tylko dwa żółte kalosze stojące na dolnej półce w przedpokoju. Lewy wiercił się i coś pogwizdywał, a Prawy pociągał nosem i marudził. –Biedny, pomyślała Sza, chciałby zostać bohaterem, a tu klapa! Chyba jeszcze nigdy po tych kałużach nie brodził- zachichotała. 

W tej samej chwili niebo rozświetliła raca błyskawicy i dał się słyszeć pomruk – jakby tysiąca kotów. Chyba niebiosa wysłuchały Prawego, pomyślała Sza, a kalosze zaczęły podskakiwać i szykować się na wyprawę. Prawy tak się cieszył, że w końcu spadł na podłogę. –To nic, szybciej mnie założą- stwierdził, ale skrzywił się znowu, nie wiedzieć czemu. 

Minęło sporo czasu, zanim burza minęła, deszcz ucichł i pozostały tylko w całym ogrodzie cudowne, całkiem głębokie lustra deszczowych kałuż. Myszka siedziała przed Norką pod dużym liściem łopianu i wcinała na podwieczorek pyszności przygotowane przez ciotkę Murinę. Kiedy kończyła właśnie wylizywać okruszki serka z miseczki, usłyszała wesołe piski dzieci. Ziemia drżała, gdy pędziły alejkami. Dobrze, że Norka była ukryta wśród kęp trawy i mchu z dala od ścieżek. 

Sza szybko podziękowała za posiłek i wystrzeliła jak z procy przed siebie. -A ty dokąd- usłyszała wołanie, ale nie miała czasu, by odpowiedzieć, bo już siedziała przy kamieniu obok altany, przed którą błyszczała kałuża wielka jak… jak nie wiem co! Dzieci hałasowały, śmiały się i piszczały wniebogłosy. Ale czad! Cieszyła się myszka, gotowa dołączyć do tej zabawy. Wśród zbliżających się głosów usłyszała coś jakby buczenie, albo pochlipywanie… -E, to niemożliwe, kto by płakał, gdy jest tak świetnie. Jednak to popłakiwanie stawało się coraz głośniejsze. Gdy dzieci wbiegły na trawnik obok altany, wszystko było jasne. Na nogach małej, jasnowłosej dziewczynki lśniły żółte kalosze. Jeden z nich- Lewy- podśpiewywał. Przymykał oczy, gdy mierzyli głębokość kałuży, prychał radośnie i wesoło, gdy tupali w wodzie, a potem liczył strużki deszczówki, spływające jak wodospady po jego skórze. Prawy nie wyglądał na zachwyconego. –Aaaaa- jestem cały przemoczony, będę kichał… dość, to nie jest zabawne! Miałem chronić dzieci! A powinienem się chronić przed dziećmi! –Aaaaaaaaaa… -Przestań, jest cudownie- wołał Lewy. I wywijał, mącąc wodę. Na domiar złego znowu zaczęło kropić. Tego już było za wiele! Prawy szlochał i nie widomo było, czy to krople deszczu, czy łzy. Myszka też była bliska płaczu. Strasznie się wzruszała, gdy ktoś płakał. Od razu musiała pędzić na pomoc. -Co tu zrobić? Gdy tylko dopadło ją to pytanie, już rozbłysła podpowiedź. Pędem ruszyła do Norki. Wpadła do swojego pokoiku, chwyciła różową parasolkę od Amka i zniknęła jak kamfora! 

Po chwili na dużym kawałku kory przeprawiała się w kierunku kaloszy. Trochę się bała, bo dzieci się wierciły, ale dość szybko wskoczyła na kamyk wystający z wody i rozpostarła parasolkę nad chlipiącym Prawym. –Nie płacz! –Już na Ciebie nie pada! – A ty, kto? – Jestem Szaaaaa…. I wtedy kalosz tupnął w wodę, myszka zachwiała się na kamyku i po chwili leżała na swojej parasolce jak na pontonie… -Oj, zobacz! Mała myszka! Siedzi na parasolce koktajlowej! Ale cudna!- Weźmy ją do domu! Weźmy! Dziewczynka schyliła się i zanim Sza zdążyła czmychnąć, złotowłosa trzymała ją w dłoni razem z parasolką. –To nie były żarty! –Za chwilę będę szlochać jak prawy kalosz- pomyślała myszka- niesiona z wrzaskami do domu LUDZI. 

-Mamo, mamo- mała myszka! –Możemy ją zatrzymać, prosimy! – U nas nie byłaby szczęśliwa- spokojnie odpowiedziała mama. Na pewno ktoś czeka na nią w jakiejś norce, których w ogrodzie jest wiele. Wypuście ją, a może z wdzięczności jeszcze do was wróci. Musicie tylko zostawiać na tarasie jakiś smakołyk. –Cukierki?- Ale jesteś mądra!- Ser, przecież- wymądrzał się chłopiec. –Dokarmianie myszy to chyba nie najlepszy pomysł- wtrącił się tato, ale mama spojrzała na niego jakoś tak, więc nie kontynuował. Dziewczynka położyła myszkę na trawie i zwinęła parasolkę. Sza chwyciła swój różowy skarb i tyle ją widzieli. 

Na trasie co wieczór pojawiał się serek, ale Sza wiedziała, że tylko głupiutkie myszy próbują zjeść pyszności zostawione przez LUDZI. Czasem zaglądała do kaloszy. U nich było jak zwykle: jeden śpiewał, drugi marudził, mimo to, już niebawem myszka miała dwóch prawdziwych przyjaciół. Jak na wakacje- to po prostu fenomenalnie! 

A koty- okazały się PLUSZOWE:)